Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Podróże Szlakiem afrykańskich Sułtanów

Szlakiem afrykańskich Sułtanów


30 czerwiec 2009
A A A

W połowie sierpnia czwórka studentów afrykanistyki Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadziła w Tanzanii badania terenowe. Poniżej zamieszczamy ich relację z podróży szlakiem afrykańskich sułtanów…

Niewiele osób wie, że północna część wybrzeża Tanzanii wraz z wyspą Zanzibar przez stulecia należała do Sułtanatu Omanu, a dzisiejszą stolicę Tanzanii – Dar Es Salaam, ponad milionową metropolię założył w XIX w. właśnie… jeden z sułtanów.

Do Tanzanii wjechaliśmy od północnego wschodu - drogą prowadzącą z Mombasy wzdłuż wybrzeża przez przejście w Horohoro (kenijska nazwa – Lunga Lunga). Do daladala, (takim mianem określa się w Tanzanii prywatne minibusy, główny środek lokomocji), załadowano 29 osób (limit, zależnie od auta to 14 – 18 pasażerów), wraz z bagażami – nierzadko jest to żywy drób lub, co gorsza, ryby. Cudem udało nam się upchnąć bagaż pod nogi, unikającym tym samym wciśnięcia go do bagażnika zamykanego metodą podwójnego węzła na sznurze.

Takie sprzyjające relaksowi warunki w połączeniu z monotonnym krajobrazem i zmęczeniem trwającą od kilku godzin podróżą, niemalże wymusiły drzemkę w pozycji siedzącej z głową opartą na plecaku leżącym na kolanach.

Image

{mospagebreak}  

Jeszcze wieczorem udało nam się znaleźć transport na Zanzibar. Wynajęliśmy łódkę (jahazi) za około 15 USD na osobę. Pobudka przed świtem; nerwowa godzina czekania na kapitana łodzi, prowokująca podejrzenia, czy aby nasza zaliczka nie była właśnie wydawana w Dar es Salaam, i… ruszamy w „krótki” rejs na wyspę.

Podróż miała nam zająć trzy godziny. Nasi rybacy, zapewne na skutek niepomyślnych wiatrów, sterowali łódką przez siedem godzin. Pierwsze słowo ze zdań wymienianych przez żeglarzy, jakie zrozumieliśmy, padło po dwóch godzinach rejsu. Brzmiało: Tumekosea… (Popełniliśmy błąd / Zgubiliśmy drogę).

Po drodze mijaliśmy inne jahazi z rybakami. Krajobraz ten nie zmienił się od stuleci. Połowy ryb to nadal główne źródło zarobkowania mieszkańców nadmorskich wiosek. Łódki opuszczają przystanie świtem i wracają późnym popołudniem. Ryby sprzedawane są na wybrzeżu i okolicznych targach.

Zdajemy sobie sprawę, że kurs na Zanzibar stanowi dla naszych czterech rybaków szansę zarobienia na miesięczne utrzymanie dla ich rodzin.

Tanzania zaliczana jest do najuboższych państw świata. Większość ludności zatrudniona jest w mało dochodowym rolnictwie, często pozwalającym jedynie na zaspokojenie własnych potrzeb żywieniowych.

Na Zanzibar docieramy w samo południe. Desant dokonujemy wysuniętym najbardziej na północ, słynącym z doskonałych plaż przylądku Nungwi. Desant to najwłaściwsze słowo, ponieważ jahazi nie dopłynęło do jakiejkolwiek przystani, ale wysadziło nas z plecakami w morzu kilka metrów od plaży. Lądowanie grupki białych na plaży przynależącej do drogiego ośrodka wypoczynkowego wywołało duże zdziwienie pośród opalających na się na plaży turystów.

 Image

Nungwi to kurort składający się z kilku hoteli położonych nad samą plażą. Na ich obrzeżach mieszka grupa rastafarian, wyplatających czarno-czerwono-zielono-żółte bransoletki przy dźwiękach reggae. To najpowszechniejszy motyw, jedyna pamiątka po panafrykańskich ideach. Rastafarian łatwo poznać – dumnie noszą długie dredy i czasem… grube wełniane czapki w kolorach tęczy.

{mospagebreak}

Zanzibar to z całą pewnością najbardziej konserwatywna część Tanzanii. Na stałym lądzie, zwłaszcza w interiorze, zdecydowana większość społeczeństwa to chrześcijanie – na wyspie większość stanowią muzułmanie. Brak jakiegokolwiek sklepu z alkoholem. Z ulic znikli także – stanowiący nieodłączny element krajobrazu choćby Mombasy – handlarze marihuaną.

Na Zanzibarze udało nam się przeprowadzić serię wywiadów. Ofiarami młodych badaczy „Wpływu estetyki europejskiej na sztukę afrykańską” padli: malarze tradycyjni, malarze nowocześni, malarze uliczni, graficiarze, kustosze galerii…

Rozmowy z artystami to niebanalne momenty tego wyjazdu. Grupa ta stanowi mieszankę samouków i dzieci z rodzin o długich tradycjach artystycznych. Wszystkich wyróżnia wrażliwość, otwartość. Niewielka cześć zaledwie posługuje się terminami takimi jak "sztuka funkcjonalna", "impresjonizm", "awangarda" - o wiele częściej słyszymy jednak o ich "odczuciach", potrzebie "dialogu ze światem" etc.

Gdy jednemu z artystów powiedziałem, ze jego dzieła przypominają prace kubistów, odpowiedział, że to przecież Picasso czerpał z inspiracji afrykańskich...

 Image

{mospagebreak}

Obok muzeum znaleźliśmy cmentarz z grobami sułtanów. Żal nawet o tym pisać... Wyglądają gorzej niż zapomniane cmentarze w Polsce... Członkowie rodu królewskiego leżą wśród kamienia odpadającego z ich własnych sarkofagów obrośniętych chwastami… Oby zanzibarskiego konserwatora zabytków tam pochowano!

 Image

Nieopodal znajduje się fort wybudowany przez Portugalczyków, przebudowany przez Arabów; wzmocniony przez Brytyjczyków, po tym jak go razem z Niemcami zbombardowali. Obecnie mieszczą się tam rzędy straganów z pamiątkami i małą pracownią malarską, w której przeprowadziliśmy krótki wywiad z dzieckiem podpatrującym starców kopiujących widokówki.

Z najwyższego pietra muzeum rozpościera się przepiękny widok na port z dziesiątkami cumującymi dhow (żaglówki rybackie). Z daleka przestrzeń ta wydaje się wypełniona spokojem, ciszą, gdy jednak wejdzie się na teren przystani: setki ludzi przenoszących na plecach ogromne ciężary, worki, skrzynie i deski.

Nadbrzeże Zanzibaru wypełniają kramy z owocami morza i sokiem z trzciny cukrowej, wyciskanym przy tobie i podawanym za grosze z lodem i limonką. Pod nogami biegają koty. Wieczorem wyrzuca się im resztki ryb. Wtedy zwierzęta gromadzą się w bandy po kilkadziesiąt i niezwykle sprawnie pałaszują odpadki.

Nad samym brzegiem luksusowe hotele i cumujące jachty – my jednak znaleźliśmy nocleg jeszcze lepszy. Zatrzymaliśmy się u muzułmanek, które polecono nam w hotelu. Absolutne bezpieczeństwo dla bagaży, moskitiery, toaleta za minimalną stawkę. W koszta (10 USD) wliczone śniadanie „europejskie”: omlet, kawa, dżem, owoce.

Dwa dni na błądzenie po zakamarkach Stone Town to wystarczająco. Ze zdziwieniem zaczynamy orientować się w topografii miasta... pozbawionej punktów orientacyjnych - meczety i szkoły koraniczne co kilkaset metrów dwoją się i troją w oczach, większych budynków brak, a wieża katedry anglikańskiej przysłonięta jest rozlatującymi się dachami kamienic.

Udało nam się także odbyć wycieczkę na wschodni kraniec wyspy do Makunduchi. Po drodze mijaliśmy plantacje goździków, podstawę sukcesu gospodarczego wyspy w połowie XIX wieku. Raz do roku Makunduchi zamienia się w centrum kultury zanzibarskiej – nam jednak udało się dziwnym przypadkiem trafić na dzień powszedni wioski złożonej z dwóch koszmarnych, tasiemcopodobnych bloków (jeden nazywa się „California”, a drugi „Pentagon”) oraz serii lepianek.

Plaża jednak zrekompensowała gierkowski krajobraz. Kilometr od brzegu woda dochodzi zaledwie do kostek. Kobiety w kangach zbierają wodorosty z minipoletek wydzielanych palikami. Na widnokręgu fale rozbijają się o rafy.

Z żalem zostawiamy tętniące życiem miasto. Postaramy się wrócić tu za rok na Zanzibarski Festiwal Filmowy… albo po prostu przyjechać, by napić się z poznanymi artystami… soku z trzciny cukrowej!

Fot. Cyprian A. Kozera


Projekt „Jak kultury lokalne reagują na globalizację” został sfinansowany przez Międzywydziałowe Koło Afrykanistyczne Uniwersytetu Warszawskiego, Radę Konsultacyjną UW oraz Fundację UW. Patronat medialny nad przedsięwzięciem objął Portal Spraw Zagranicznych. W badaniach terenowych zrealizowanych w lipcu, sierpniu i wrześniu w Kenii, Tanzanii i Ugandzie uczestniczyli: Cyprian A. Kozera, Marta Miłkowska, Błażej Popławski, Katarzyna Szeniawska.