Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Strefa wiedzy Polityka Chłodne spojrzenie Japonii

Chłodne spojrzenie Japonii


04 listopad 2012
A A A

Patrząc na to, jak często w polskich mediach pojawia się temat wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, wydawać by się mogło, że w każdej części świata pojedynek Obamy i Romneya jest śledzony z równym zaciekawieniem. Pewnie w tym stwierdzeniu znajduje się ziarno prawdy (w końcu USA to wciąż największa światowa potęga), ale są jednak takie państwa, gdzie amerykańskie wybory nie zajmują wiele miejsca w przestrzeni publicznej. Należy do nich z pewnością Japonia. Mimo że Japonia jest jednym z najbliższych sojuszników USA, o wyborach w Stanach Zjednoczonych nie jest w japońskiej przestrzeni publicznej ani specjalnie głośno, ani nikt się nimi zbytnio nie ekscytuje. Wydawać się to może dziwne, w końcu Japończycy formalnie są od Amerykanów bardzo zależni. Na mocy traktatu o bezpieczeństwie z 1951 roku powierzają oni USA odpowiedzialność za obronę kraju, jako że japońska konstytucja zabrania posiadania własnych sił zbrojnych. Oczywiście na przestrzeni lat, zwłaszcza po zakończeniu zimnej wojny, sytuacja znacznie się zmieniła, niemniej jednak do dziś na Wyspach Japońskich stacjonuje 47 tysięcy amerykańskich żołnierzy.

Dlaczego w takim razie Japonia nie przywiązuje dużej wagi do wyborów w Stanach? Dzieje się tak z przynajmniej dwóch powodów.

Po pierwsze, zarówno japońscy politycy, jak i opinia publiczna zajęci są sprawami wewnętrznymi. W momencie, w którym kraj szykuje się do własnych wyborów, kto przejmowałby się tym, co dzieje się za Oceanem. Od sierpnia widomo, że Japonię czeka przedterminowa elekcja, o ile premier Yoshihiko Noda dotrzyma słowa danemu opozycji. W zamian za zgodę koalicji Partii Liberalno-Demokratycznej i Nowego Kōmeitō na podniesienie podatku konsumpcyjnego do 10%, szef rządu obiecał rozpisać nowe wybory „w najbliższym czasie”. To określenie właśnie trapi wszystkich polityków od miesięcy. Do dzisiaj bowiem nie wiadomo, kiedy odbędzie się głosowanie.

Premier Noda stara się odwlec „najbliższy czas” jak najdłużej z powodu fatalnych notowań rządzącej Partii Demokratycznej. W ostatniej ankiecie Asahi Shimbun tylko 13% zapytanych zdecydowanych było oddać głos na partię Nody. Spokoju nie daje mu opozycja, która domaga się ustalenia wreszcie terminu wyborów zgodnie z umową. Nie jest jasne, czy Japończycy pójdą do urn przed końcem roku, ale wiele wskazuje na to, że to prawdopodobne.

W sytuacji takiego zamieszania na własnej scenie politycznej, kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych nie ma dużej siły przebicia w japońskich mediach.

Po drugie, przez ostatnie kilka miesięcy bardzo zaogniły się spory terytorialne, w które Japonia jest zamieszana ze swoimi sąsiadami. Sprawy przybrały zły obrót zwłaszcza w stosunkach z Chinami, ale Korea Południowa także nie daje o sobie zapomnieć.

Gdy w kwietniu gubernator Tokio, Shintarō Ishihara zapowiedział plan wykupienia od prywatnych właścicieli trzech z pięciu wysepek archipelagu Senkaku (lub Diaoyu, jak nazywają je Chińczycy), trwający od lat konflikt niesłychanie się zaostrzył. Fala, nierzadko brutalnych, protestów i manifestacji, która przetoczyła się przez Państwo Środka, była niespotykana. W ponad osiemdziesięciu chińskich miastach niszczono japońskie sklepy i samochody oraz wykrzykiwano swoją wrogość w stosunku do Japonii. Sprawę pogorszyły negocjacje japońskiego rządu z właścicielami wysp w sprawie ich kupna przez skarb państwa. Ruch, który miał na celu uspokojenie emocji, gdyż zapobiegał sprzedaży Senkaku nacjonalistycznemu politykowi z Tokio, nie został tak odebrany w Chinach. We wrześniu japoński rząd kupił trzy wyspy i cały czas sytuacja jest bardzo napięta. Znacząco spadł między innymi eksport z Japonii do Chin.

W innym sporze, o Dokdo (jap. Takeshima), stroną bardziej aktywną jest Korea Południowa. Prezydent Lee Myung-bak w sierpniu odwiedził wyspy jako pierwsza głowa państwa w historii. Dodatkowo w październiku grupa południowokoreańskich parlamentarzystów wybrała się z wizytą na sporne terytorium. Konflikt ten jest zgoła inny niż o Senkaku, jednak zaprząta głowy decydentów w Tokio.

Jak widać, sprawy wewnętrzne i zewnętrzne skutecznie odwracają wzrok Japonii od wyborów w Stanach Zjednoczonych. Wiadomościami związanymi z USA, które przebijały się w ostatnim czasie w japońskich mediach, były za to sprawy, można rzec, kryminalno-społeczno-kulturowe.

Głośnym echem odbił się w Japonii gwałt na mieszkance Okinawy, którego dopuściło się dwóch amerykańskich żołnierzy stacjonujących na wyspie. Co prawda reakcje nie były tak drastyczne, jak w 1995 r., kiedy ofiarą napaści seksualnej padła 12-letnia dziewczynka, ale w przestrzeni publicznej zagrzmiało. Wzmogły się po raz kolejny głosy mówiące, że Amerykanie powinni wreszcie opuścić Japonię. Podkreślano, że od zwrócenia Wysp Riukiu w 1972 roku ponad 5700 przestępstw zostało popełnionych przez personel wojskowy Stanów Zjednoczonych. Kilka dni po incydencie na Okinawie podano informację, iż w Sasebo znaleziono ciało amerykańskiego żołnierza. Prawdopodobnie pod wpływem alkoholu zabił się, wchodząc na dach stojącego pociągu i dotykając kabli wysokiego napięcia.

Waga polityczna tych zdarzeń jest znikoma, jednak przysłoniły one w dużej mierze kampanię wyborczą w Stanach. To także świadczy o tym, jak Japonia podchodzi do starcia Obamy z Romneyem.

Skoro o kandydatach mowa, to na koniec warto zastanowić się, który z nich byłby bardziej mile widziany w Kraju Kwitnącej Wiśni.

Kwestię to trudno jednoznacznie rozstrzygnąć. Japonia w wypowiedziach obu kandydatów pojawia się niezmiernie rzadko. Można o niej usłyszeć w kontekście wspierania tradycyjnych sojuszników Stanów Zjednoczonych, wzmacniania stosunków gospodarczych i bezpieczeństwa. Żadnych konkretów, same frazesy. To znaczy, że obie strony nie poświęcają sobie wiele uwagi. Do takiego stopnia, że w zapomnienie poszła nawet gafa Romneya, który powiedział pewnego razu, że Japonia to „kraj, który podupada i jest w biedzie od dekady albo stulecia”.

Kandydaci mówią dużo o Azji, ale w kontekście Syrii, Afganistanu, Pakistanu oraz Chin. Z braku klarownych propozycji względem Japonii i nieobecności tego kraju w debacie, autor nie podejmuje się wyznaczenia „japońskiego” prezydenta Stanów Zjednoczonych. Głos można oddać za to internautom. W ankiecie na portalu japantoday.com 63% głosów zdobył Obama, podczas gdy Romney 18%. Jednocześnie 19% głosów padło na opcję „nie obchodzi mnie to” (kto będzie prezydentem). Sondaż ten w żaden sposób nie jest reprezentatywny dla japońskiego społeczeństwa, ale pokazuje pewne tendencje.

Tak więc Japonia nie ma określonego stanowiska w kwestii tego, kto ma wygrać wybory w USA. Jak zostało wykazane wcześniej, nie jest też specjalnie zainteresowana przebiegiem wyścigu o fotel prezydencki w Stanach Zjednoczonych. Japońscy politycy zbyt pochłonięci są własnymi problemami. Społeczeństwo zaś w dużej mierze wybrałoby na pewno z powyższej ankiety odpowiedź „nie obchodzi mnie to”. Niech pozostanie ona trochę zabawnym, niemiej jednak zdaje się prawdziwym, podsumowaniem.