Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Karol Wasilewski: Jak rozpętałem cyberwojnę?

Karol Wasilewski: Jak rozpętałem cyberwojnę?


31 maj 2013
A A A

Stany Zjednoczone cierpią wskutek cyberwojny, którą same wywołały. Czy administracja Baracka Obamy sprosta nowemu zagrożeniu?

Gdy George W. Bush autoryzował program „Igrzyska Olimpijskie”, w ramach którego Stany Zjednoczone miały wykorzystywać cyberprzestrzeń do dywersyjnych działań, z pewnością zdawał sobie sprawę z faktu, że przekracza Rubikon. Znalazł się w podobnej sytuacji jak jego poprzednicy, którzy decydowali się po raz pierwszy na użycie broni atomowej. Tak jak oni stąpał po niepewnym gruncie, nie mając pewności, jakie konsekwencje może pociągnąć za sobą zastosowanie nowego rodzaju oręża. Różniło ich tylko parę kwestii. Pierwszą była skala rażenia broni atomowej, która czyniła z niej broń ostateczną. Przynajmniej na daną chwilę wiadomo było, że jej użycie wiąże się z warunkami wojennymi i znaczącą liczbą ofiar. Drugą był komfort, który wynikał z faktu, że poza samymi Stanami Zjednoczonymi nikt nie dysponował taką technologią. Te dwie różnice spowodowały, że podczas gdy użycie broni atomowej stało się potężnym akcentem supremacji USA, wykorzystanie cyberbroni może okazać się symbolem ich zmierzchu.

Barack Ostrożny

„New York Times” donosił, że Amerykanie pierwszy raz wykorzystali cyberprzestrzeń do szkodzenia innym państwom już w 2008 r. Pierwotnym celem był oczywiście Iran, którego program atomowy trzeba było jakoś powstrzymać. Nie dało się prośbą, nie dało groźbą, zdecydowano się zatem na środek pośredni i do komputerów ośrodka atomowego w Natanz wpuszczono złośliwe oprogramowanie, które niszczyło wirówki. Pierwsze sukcesy „Igrzysk Olimpijskich” spowodowały, że George W. Bush, opuszczając urząd, poprosił swojego następcę o kontynuowanie programu.

Barack Obama zdecydował się przystać na prośbę poprzednika. Wirusy komputerowe zadawały kolejne ciosy irańskiemu programowi nuklearnemu, a Stany Zjednoczone mogły świętować sukces. Udawało im się bowiem coś, do czego niegdyś potrzebne było wysłanie czołgów, żołnierzy i samolotów. Problemy pojawiły się, gdy akcja wyszła na jaw. Teheran natychmiast oskarżył o ataki Tel Awiw, a ten bynajmniej nie zaprzeczał. W tym czasie Waszyngton konsekwentnie milczał. Amerykanie doskonale zdawali sobie bowiem sprawę z tego, jakie zagrożenie wiązałoby się z odtrąbieniem sukcesu. Obawiali się, że przyznanie się do wykorzystania cyberbroni spowodowałoby, że również oni staliby się celem podobnych ataków. Choć prezydent USA robił wszystko, aby oddalić podejrzenia od kraju (według amerykańskich mediów usilnie starał się, aby cyberbroń nie była nadużywana – miał np. nie wydać zgody na jej zastosowanie w celu pomocy rebeliantom w trakcie wojny domowej w Libii), amerykański koszmar miał się wkrótce ziścić.

Złośliwi Chińczycy

Doniesienia o wykorzystywaniu cyberprzestrzeni przez Chińczyków pojawiały się już od jakiegoś czasu. Co bystrzejsi spodziewali się, że chińscy hakerzy, którzy zawzięcie penetrowali sieć, byli wspierani przez państwo. Do mediów wyciekały informacje o kolejnych firmach, których technologia padła łupem Chińczyków. Nie wszystkie jednak chciały się do tego przyznawać, w obawie przed utratą zaufania klientów.

Kwestia cyberdziałalności chińskich hakerów została szczególnie nagłośniona, gdy ich ofiarami stały się same media. W Stanach Zjednoczonych największy szok wywołała deklaracja „New York Times’a”, który pod koniec stycznia bieżącego roku przyznał się, że również doświadczył ataków cyberprzestępców z Państwa Środka. Rząd Stanów Zjednoczonych zachowywał się tak samo jak wtedy, gdy na jaw wyszła afera z Irańczykami – konsekwentnie milczał. Wkrótce miał jednak nastąpić przełom. W lutym firma Mandiant opublikowała raport, który był efektem trwającego kilka lat śledztwa. Okazało się, że przy Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej istnieje oddział 61398, do którego zadań należało m.in. wykradanie know-how zachodnich firm. W tej sytuacji Amerykanie nie mogli dłużej milczeć. Stało się jasne, że Stany Zjednoczone idą na cyberwojnę.

Chiński numer – bo w życiu trzeba grać va banque

Po rewolucyjnym raporcie firmy Mandiant Stany Zjednoczone przebudziły się i podjęły rękawicę. Prasa donosiła, że rząd zdecydował, że amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego będzie od tej pory współpracowała z firmami, którym ma przekazywać swoją wiedzę na temat chińskich hakerów, co ma przyczynić się do odparcia ich ataków. W tym czasie Chińczycy wykazali się nie lada ironią. Można bowiem powiedzieć, że zagrali w amerykańskim stylu. Nie tylko nie przyznali się do żadnych cyberataków, ale wręcz im zaprzeczali, a raport Mandiantu nazwali stertą bzdur. W tej sytuacji fakt, że po publikacji dokumentu aktywność chińskich hakerów znacząco spadła, należy uznać za czysty przypadek.

Pożaru nie dało się już jednak ugasić. Cyberwojna rozpaliła wszystkich – od mediów po największe umysły tego świata, które zastanawiały się, co będzie dalej. Czy internetowa batalia między dwoma największymi mocarstwami przyczyni się do zagospodarowania tej szarej strefy stosunków międzynarodowych, jaką stanowi cyberdziałalność państw? Czy może wejdziemy w okres nowej zimnej wojny, w której cyberprzestrzeń będzie polem wojen zastępczych (ang. proxy wars)? Świat szukał odpowiedzi na te pytania, a w międzyczasie media publikowały kolejne materiały na temat internetowej wojny. „The Telegraph” przedstawił na przykład szacunki Federation of Small Business – organizacji, która zrzesza około 2 tysiące małych brytyjskich przedsiębiorców – według których cyberprzestępstwa kosztują jej członków około 800 milionów funtów rocznie. Reuters donosił natomiast, że Amerykanie na tyle poważnie zabrali się do działania, że stali się największym klientem na rynku złośliwego oprogramowania. Wydawało się, że wszystko wraca do normy. Waszyngton postawił się Pekinowi. Pentagon opublikował raport, w którym oficjalnie oskarżył Chińczyków o cyberdziałalność, czym zabawił się z nim w tzw. naming&shaming, i pokazał, że jest gotowy do działania. Wszystko wskazywało na to, że Pekin przestraszył się i postanowił pomyśleć nad nową strategią. Z czasem jednak zaczęły pojawiać się sygnały, że działalność chińskich hakerów powoli odżywa. Jak miało się wkrótce okazać, Chińczycy przebudzali się znacznie szybciej niż niektórym się wydawało.

We wtorek (28.05) w mediach na całym świecie pojawiła się rewolucyjna informacja. Amerykańska prasa dotarła do raportu przygotowanego dla Pentagonu, z którego wynika, że Chińczycy wykradli dane najcenniejszych amerykańskich technologii wojskowych, w tym szczegóły projektu budowy myśliwca F-35, który jest najdroższym tego typu przedsięwzięciem w historii. Sygnały, że chińscy hakerzy nie ograniczali swojej działalności wyłącznie do zachodnich firm, przeciekały do mediów od dawna. Mówiło się nawet, że celem nieudanego ataku padł sam Biały Dom. Istniały więc przepuszczenia, podsycane dodatkowo przez różnych amerykańskich komentatorów, że Pekin może być zainteresowany także kradzieżą technologii wojskowej. Chyba nikt jednak nie spodziewał się, że Chińczycy dotrą do najcenniejszych amerykańskich informacji.

Na tym etapie jest jeszcze za wcześnie, aby jednoznacznie stwierdzić, że chińscy hakerzy weszli w posiadanie tak cennych i istotnych z punktu widzenia bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych technologii. Może się bowiem okazać, że raport jest tylko elementem pewnej gry wewnątrz administracji USA. Być może w ten sposób grupa zwolenników zajęcia twardego stanowiska wobec Chińczyków chce przekonać do swoich przekonań resztę. Taka opcja jest prawdopodobna z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że ranga informacji, w posiadanie których podobno udało się wejść chińskim hakerom, jest ogromna. Trudno zatem spodziewać się, żeby Stany Zjednoczone rzeczywiście pozwoliły na ich kradzież. Po drugie, już w przyszłym miesiącu Barack Obama i Xi Jinping spotkają się w Kalifornii. Już teraz wiadomo, że działalność chińskich hakerów będzie stanowiła istotny punkt rozmowy obu prezydentów. Raport, z którego wynikałoby, że Chińczycy tak poważnie zagrozili bezpieczeństwu USA, mógłby stanowić pewnego rodzaju wzmocnienie argumentów amerykańskiej głowy państwa.

Rzetelność nakazuje jednak zadanie pytania: co jeśli przełomowe informacje potwierdzą się? W tym miejscu wypada zacytować jednego z amerykańskich oficjeli, który komentował doniesienia dla „Washington Post”: „To miliardy dolarów przewagi wojskowej dla Chin. Właśnie oszczędzili sobie 25 lat badań i rozwoju. To szaleństwo!”. Niniejszy cytat chyba wystarczy, aby uzmysłowić sobie, jak ogromną przewagę miałyby Chiny. W takim przypadku należałoby uznać, że Amerykanie przegrywają cyberwojnę, którą samą rozpętali. Być może należałoby także coraz poważniej godzić się z myślą o zmianie na stanowisku światowego mocarstwa nr 1 i ładnie się do Chińczyków uśmiechać.

Artykuł ukazał się pierwotnie na stronie internetowej Przeglądu Spraw Międzynarodowych Notabene - www.notabene.org.pl.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.