Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Maciej Konarski: Afryka nie kocha już Chińczyków?


16 listopad 2009
A A A

Podczas gdy afrykańskie rządy z otwartymi rękami witają inwestorów z Państwa Środka, przeciętni obywatele coraz bardziej odczuwają negatywne efekty chińskiej ekspansji. Rosnące antychińskie nastroje nie szkodzą interesom Pekinu – obawiam się jednak, że nader chwilowo.

Chińczyk niemile widziany

40-tysieczna chińska społeczność w Angoli żyje dziś w strachu po ostatniej serii bandyckich napadów wymierzonych w chińskich robotników i biznesmenów. Xu Ning z Chińskiej Rady Biznesu w Luandzie, twierdzi, że w mieście dochodzi dziennie do 2-3 napadów na obywateli Państwa Środka, z których wiele nie zostaje nigdy zgłoszonych organom ścigania. Tylko w ciągu ostatnich kilku tygodni Luandzie, zamordowano jednego Chińczyka, a dziesiątki innych obrabowano i pobito. Doniesienia świadków mówią nawet o oblewaniu wrzątkiem co poniektórych ofiar. Miejscowa policja uspokaja, iż jest to po prostu efekt szalejącej pospolitej przestępczości, która rozpleniła się w tym ubogim i zdewastowanym dekadami wojen kraju. Chińczyków nie przekonują jednak te argumenty. Twierdzą, iż ataki są dobrze zaplanowane i wymierzone konkretnie w osoby narodowości chińskiej.

Nie jest to pierwsza informacja o napadach na Chińczyków. W sierpniu tego roku antychińskie zamieszki miały bowiem miejsce w Algierze, gdzie doszło do potężnej bijatyki i demolowania chińskich sklepów. Do podobnych protestów, niekiedy przywodzących na myśl pogromy, doszło również w Namibii, a wcześniej w Lesotho (listopad 2007 r.) Zambii (koniec 2006 r.).

Antychińskie resentymenty przejawia coraz częściej nie tylko afrykańska ulica ale również co poniektóre afrykańskie ugrupowania opozycyjne. Rebelianci z sudańskiego Darfuru i etiopskiego Ogadenu uznają Państwo Środka za swego bezpośredniego wroga, czego efektem były ataki (niekiedy bardzo krwawe) na chińskie instalacje naftowe w tych krajach (2007 r.). W tym samym czasie nigeryjscy rebelianci z Delty Nigru, zainicjowali serię porwań pracowników chińskich koncernów. Rebelia generała Laurenta Nkundy, która pod koniec 2008 r. wstrząsnęła Demokratyczną Republiką Kongo za jeden z celów uznawała z kolei obalenie rządu, który rzekomo „sprzedał kraj Chińczykom”. Na antychińskiej nucie coraz częściej grają również legalne partie opozycyjne, jak chociażby zambijski Front Patriotyczny, którego popularny przywódca Michael Sata zapowiadał swego czasu wypędzenie Chińczyków.

Po pierwszej fali radości i optymizmu, które towarzyszyły chińskiej ekspansji w Afryce nastroje zmieniają się jak widać dość szybko.

Psy szczekają, karawana jedzie dalej

Antychińskie incydenty w niektórych afrykańskich państwach nie wpływają póki co na dynamikę wzajemnej współpracy. W tych sprawach ostatnie słowo należy bowiem do rządów, a one wciąż bardzo chwalą sobie interesy z Pekinem. Bilans chińsko-afrykańskich obrotów handlowych osiągnął w 2008 r. rekordowy poziom 107 miliardów dolarów, co stanowiło wzrost o 45 proc. w porównaniu z rokiem wcześniejszym oraz uczyniło z Państwa Środka głównego partnera handlowego Afryki. Liczba państw, których obroty handlowe z ChRL przekroczyły wartość miliarda dolarów rocznie wynosi dziś 20 (na pierwszym miejscu znalazły się Angola i RPA). Ponadto chińskie inwestycje bezpośrednie w krajach afrykańskich osiągnęły w ubiegłym roku wartość 5.49 miliarda dolarów, a w pierwszych trzech kwartałach tego roku – 875 mln. dolarów (inwestycje niepieniężne). Liczby te nie powinny dziwić. Chiny potrzebują afrykańskich surowców (sprowadzają stamtąd m.in. 1/3 importowanej ropy), rynków zbytu i miejsc do lokowania kapitału, podczas gdy miejscowe rządy z utęsknieniem wypatrują kolejnych chińskich inwestycji, kontraktów handlowych i transferów pomocy rozwojowej.

Przywódcy krajów; w których jak grzyby po deszczu wyrastają budowane przez Chińczyków drogi, mosty, tamy i rurociągi; państw których długi znikają dzięki jednemu podpisowi Hu Jintao; nie wsłuchują się nazbyt uważnie w antychińskie nastroje ulicy. Do bólu pragmatyczni Chińczycy mają zresztą na nich sprawdzone sposoby. „Szanują system socjalny i strategie rozwoju obrane przez państwa afrykańskie”, co oznacza brak niewygodnych pytań o demokratyzację, prawa człowieka, czy sposób wykorzystania płynących z Pekinu dolarów. Handlują wszystkim i z każdym, a więc również z ludobójcami pokroju sudańskiego prezydenta Omara al.-Baszira, czy skorumpowanymi i brutalnymi kacykami, takimi jak Robert Mugabe z Zimbabwe lub Teodoro Obiang Nguema z Gwinei Równikowej. Sojusz z Chinami umożliwia wreszcie co poniektórym afrykańskim państwom wyzbycie się jakże często uwierającej kurateli Zachodu, a z ideologicznego punktu widzenia zapewnia znakomity wzorzec „trzeciej drogi”, pozwalającej łączyć ekonomiczny rozwój z brakiem demokracji.

To co jest wygodne dla rządów niekoniecznie okazuje się jednak korzystne dla zwykłych obywateli. Gładkie dyplomatyczne sformułowania o wzajemnym szacunku, obustronnych korzyściach czy „współpracy Południe-Południe” przykrywają prawdę o tych nieco ciemniejszych efektach chińskiej ekspansji w Afryce.

Grona gniewu

Rosnąca w niektórych regionach Afryki niechęć do Chińczyków ma przede wszystkim podłoże ekonomiczne. Wymuszana przez Chińczyków liberalizacja stosunków handlowych doprowadza do zalewania afrykańskich rynków przez tańsze i masowo produkowane chińskie towary (zwłaszcza tekstylia). W afrykańskich miastach błyskawicznie rośnie też liczba chińskich przedsiębiorstw szybko opanowujących miejscowy rynek. Dla przykładu, w małym Lesotho stanowiący zaledwie 0,5 proc. populacji Chińczycy zdołali stworzyć w krótkim czasie najbardziej prężne i wpływowe środowisko biznesowe. Miejscowi przedsiębiorcy często nie są w stanie sprostać takiej konkurencji, co powoduje w efekcie falę bankructw i wzrost bezrobocia. Afrykanów najbardziej oburza jednak fakt, że większość nowych inwestycji jest od początku do końca wykonywana chińskimi rękoma. Inwestorzy z Państwa Środka masowo sprowadzają do Afryki tanią i zdyscyplinowaną chińską siłę roboczą (na kontynencie mieszka dziś prawdopodobnie ok. 750 tys. Chińczyków), co w warunkach olbrzymiego bezrobocia i nędzy szczególnie kłuje miejscowych po oczach.

Ci Afrykanie, którzy znajdą zatrudnienie u chińskich inwestorów też nie mają zresztą wielu powodów do radości. Opublikowany w maju 420-stronnicowy raport ekspertów z African Labour Research Network wskazuje, iż chińscy pracodawcy nagminnie łamią zasady prawa pracy, zapisane nie tylko w konwencjach Międzynarodowej Organizacji Pracy, lecz również w prawodawstwie państw afrykańskich. Dotyczy to przede wszystkim wysokości i terminowości wypłacanego wynagrodzenia, czasu pracy oraz przestrzegania zasad BHP.

Do tego wszystkiego należy dodać czynnik polityczny (bezrefleksyjne poparcie Pekinu dla nawet najbardziej opresyjnych i skorumpowanych reżimów) i ekologiczny (rabunkowa gospodarka prowadzona przez chińskie firmy przynosi opłakane rezultaty). Problemem są również powtarzające się ostatnio oskarżenia wobec Chińczyków o brak poszanowania dla afrykańskiej kultury i tradycji (zwłaszcza w krajach muzułmańskich).

Nic dziwnego, że w tych warunkach witani początkowo z entuzjazmem Chińczycy coraz częściej są postrzegani przez miejscową ludność w ten sam sposób co zachodni „neokolonialiści”. Już dwa lata temu opisywałem zresztą pierwsze tego symptomy. Niektórzy eksperci (np. Aleksandra Gadzala) uspokajają, że rosnąca niechęć do Chińczyków jest bardziej efektem wewnętrznych problemów państw afrykańskich (potrzeba kozła ofiarnego), niż przejawem autentycznej ksenofobii. Niemniej jednak, niechęć ta staje się faktem, co w dłużej perspektywie może stać się (jeśli już się nie stało) zagrożeniem zarówno dla interesów Pekinu w Afrycem jak i bezpieczeństwa chińskich obywateli.

Nie oszukujmy się jednak, w najbliższych latach chińska ekspansja w Afryce będzie postępować niepowstrzymanie. Pekin stawiając na bezwarunkową współpracę z rządzącymi reżimami dobrze zabezpieczył bowiem swe interesy i inwestycje, a potencjalne chińskie ofiary rozruchów bądź zamachów terrorystycznych wliczono zapewne w koszta.

Na problem trzeba więc patrzeć z dłuższej perspektywy. Wiele wskazuje na to, że Chińczycy nie zmieniając dotychczasowej polityki mogą powtórzyć błąd popełniony kilkadziesiąt lat temu przez USA na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Łacińskiej. Waszyngton popierając wówczas bezkrytycznie skorumpowane i okrutne reżimy oraz egzekwując bezwzględnie swe ekonomiczne interesy wzbudził w konsekwencji falę nienawiści, której efektem końcowym był chociażby Chomeini w Iranie, Chávez w Wenezueli, czy wreszcie do pewnego stopnia – Osama Bin Laden. Pewnym ostrzeżeniem przed takim obrotem sytuacji mogą być ostatnie wydarzenia w Gwinei, gdzie po zeszłorocznym puczu armia dokonała za zgodą rządzącej junty serii nalotów na chińskie firmy, połączonych z rabunkiem i dewastacją mienia. W przyszłości Pekin może jednak zostać zaskoczony w o wiele bardziej nieprzyjemny sposób, jeżeli wspieranym przezeń reżimom władza nagle wymknie się z rąk – co w permanentnie niestabilnej Afryce nie byłoby zresztą niczym zaskakującym.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.