Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Magdalena Górnicka: Ameryka u okulisty - więcej niż reforma służby zdrowia

Magdalena Górnicka: Ameryka u okulisty - więcej niż reforma służby zdrowia


22 marzec 2010
A A A

Uchwalenie reformy opieki zdrowotnej to coś więcej, niż samo ubezpieczenie dla tych, których dziś na to nie stać. To dowód na to, że „zmiana”, zapowiadana przez Baracka Obamę, jest naprawdę możliwa.


Debata związana z reformą systemu opieki zdrowotnej – z europejskiego punktu widzenia – okazała się zupełnie niezrozumiała. Mieszkańcy Starego Kontynentu są bowiem przyzwyczajeni do lepszej lub gorszej, o mniejszym lub większym koszyku świadczeń, często przeciążonej i nie inwestującej w innowacje, „socjalistycznej” służby zdrowia.

Oczywiście,  stojąc w kolejce do lekarza, często marzymy o jakości amerykańskiej służby zdrowia – takiej, jaką oglądaliśmy w „Ostrym dyżurze” czy „Chirurgach”.

Dla 47 milionów nieubezpieczonych Amerykanów American Dream z serialu kończy się zazwyczaj z rachunkiem za leczenie. Obok jakości i technologii, koszty medyczne należą również do najwyższych na świecie.

Mimo rosnących kosztów ubezpieczenia, a więc ekonomicznej konieczności, trzeba przyznać, że to prezydent odegrał kluczową rolę w ostatecznym sukcesie. Gdy Demokraci stracili superwiększość w Senacie, a wcześniej – gdy na lokalne spotkania wyborcze przychodzili aktywiści ruchu Tea Party, gwałtownie sprzeciwiający się reformom, Obama mógł się poddać. Mógł się poddać, gdy próbował przekonać do swoich racji kongresmanów, dla których poparcie reformy było niemal jednoznaczne z utratą miejsca w Izbie Reprezentantów w następnych wyborach.

Tak w końcu skonstruowany jest amerykański ustrój: bardzo partykularne interesy niewielkich grup wyborców oddziałują na interesy milionów. „Ogólne nastroje” wskazywały bowiem, że Amerykanie popierają założenia reformy opieki zdrowotnej: mało kto zgodził się ze stwierdzeniem, że 47 milionów osób bez ubezpieczenia to stan dobry i pożądany.
Tutaj włącza się jednak amerykańska zasada: nie ma nic za darmo!

Wartości, do których odwoływał się Obama w przemówieniu inauguracyjnym, teraz powróciły. „Nie chcę wygrać za wszelką cenę, chcę powiedzieć prawdę.” – Powiedział w sobotę prezydent, apelując do demokratycznych kongresmanów o poparcie dla reformy. Taktyka Obamy polegała na tym, że w wielką, górnolotną retorykę, wpisywał historie i rozwiązania bardzo pragmatycznie, bliskie przeciętnemu Amerykaninowi.

 

Nie bez przyczyny akurat teraz udało się uchwalić reformę służby zdrowia – teraz, gdy prezydent zamiast tylko zakulisowych negocjacji politycznych i profesorskich wykładów, przez niektórych parlamentarzystów uważanych za pouczanie, o poparcie do reformy zabiegał na wiecach w podwaszyngtońskich supermarketach. Wrócił do korzeni – do Ameryki lokalnej, w opozycji do Ameryki Waszyngtonu, ale która to Ameryka (a zwłaszcza stan Iowa) wyniosła go do władzy.

George Packer napisał ostatnio w „New Yorkerze”  o „straconym roku Obamy”. Przywołał w nim nową generację polityków, którzy  do polityki trafili dzięki pracy dla Obamy i inspiracji jego przykładem. Była to jednak przede wszystkim polityka amerykańskiej prowincji, odznaczająca się zupełnie inną optyką, niż polityka globalnej wioski, w której działali dotychczas. Czym innym jest bowiem doradzać organizacjom NGO w Afryce na temat budowy systemu irygacji, a czym innym – znaleźć fundusze na naprawę wodociągów dla własnego miasta, czy poprzeć ustawę, w wyniku której lokalni farmerzy zostaną odcięci od systemów nawadniających. Obama także zmienił optykę: z lokalnej na globalną. Zmiana politycznych okularów nie powinna wiązać się z wyrzuceniem starych, nawet jeśli nie pasowały do nowych garniturów. Ostatnio prezydent na pewno je odnalazł.

Walka o reformę służby zdrowia pokazała, że Amerykanie nie mają zamiaru rezygnować ani ze swoich wartości, ani z instynktu przedsiębiorczości na rzecz abstrakcyjnych, lecz zupełnie odległych od codziennego życia haseł. Wielkie czyny? Owszem – historia pokazała, że społeczeństwo USA jest skłonne  do ciężkiej pracy, wyrzeczeń i solidarności w trudnych momentach – co więcej: wszystko to czynili w imię wartości absolutnych – jak wolność czy demokracja.

 

Zauważmy jednak, że działania mobilizacyjne następowały zawsze wtedy, gdy wolność lub demokracja były zagrożone. Z pewnych przemawiających, aczkolwiek uśpionych emocji, stały się mocno zindywidualizowanymi i wyartykułowanymi postulatami. Spokój, paradoksalnie, nie służy utożsamianiu się z wartościami o zasięgu wyższym niż jednostkowy. W „Washington Post” zwrócili na to uwagę William D. Eggers z Deloitte  i John O'Leary z harwardzkiego Kennedy School of Government. Przeanalizowali oni 75 największych rządowych inicjatyw od czasów II wojny światowej i doszli do wniosku, że sukcesem zakończyły się te, które…nie były łatwe do zrealizowania, co do których istniały kontrowersje i spory!  

 

Trudności w realizacji zmuszały do przedstawiania jasnych rozwiązań w klarowny sposób – jednak nie populistyczny, lecz pragmatyczny. Populizm jest bowiem sprzeczny z duchem przedsiębiorczości, bo proponuje rozwiązania zbyt łatwe i zbyt oczywiste. A jak już wiemy: nie ma nic za darmo.

Fakt przyjęcia projektu reformy służby zdrowia to bardziej powrót do sedna amerykańskiej demokracji niż jej modernizacja. Chodzi o to, że Amerykanie chcą uczestniczyć w debacie publicznej, a „wielkie tematy” pojmują bardzo indywidualnie i osobiście. Barack  Obama odwoływał się wielokrotnie do postaci Abrahama Lincolna. Pamiętajmy, że na debaty Lincolna ze Stephenem Douglasem, rywalizującymi o miejsce w Senacie USA, przychodziły tłumy widzów. Debaty te trwały po kilka godzin – z przerwą na obiad! Politycy poruszali w nich „wielkie tematy”, lecz lokalny kontekst ich przeprowadzania sprawiał, że stawały się związane z tym, co „tu i teraz”.

Z czasem jednak więź między wymiarem lokalnym a wielką polityką została zerwana. Obama startował w wyścigu przeciwko „złemu” Waszyngtonowi. Będąc w Waszyngtonie, musi grać według jego reguł. Na szczęście przypomniał sobie, że wygrał wybory, ponieważ potrafił zjednoczyć Amerykanów wokół wspólnej sprawy i przekonać do poparcia zarówno bogatych i wpływowych członków waszyngtońskiego establishmentu, jak i studentów, którzy datki na kampanię wpłacali z pieniędzy za pracę wieczorami i w weekendy. Barack Obama postanowił stać się tłumaczem punktów widzenia Ameryki obu optyk: nie chodzi o to, by był przez wszystkich kochany, ale aby był rozumiany, a jego polityka – bliska codziennemu życiu Amerykanów – także, w wymiarze codziennego symbolizmu i indywidualnej, ba  - indywidualistycznej adaptacji „wielkich tematów”. Bo w końcu, gdy traci się ubezpieczenie zdrowotne, „wielki temat” staje się wielkim problemem.