Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Magdalena Górnicka: Pieniądze to nie wszystko

Magdalena Górnicka: Pieniądze to nie wszystko


09 luty 2008
A A A

Chociaż superwtorku Mitt Romney nie mógł zaliczyć do swoich sukcesów, do sromotnej porażki był jeszcze daleko. Zrezygnował z kandydowania, by zaoszczędzić?

Na kampanię prezydencką wydał najwięcej ze wszystkich. Z własnej kieszeni wyciągnął 35 milionów dolarów. W każdym ze stanów, w którym odbywały się prawybory tworzył biura zatrudniające rzesze specjalistów. Jego sztab, w przeciwieństwie do ekip Baracka Obamy i Hillary Clinton, nie opierał się przede wszystkim na wolontariuszach, ale na doskonale przygotowanych ekspertach.

Wizerunek dopracowany do ostatniego guzika na mankiecie i poparcie wielkiego biznesu to widocznie za mało żeby zostać prezydentem.

Przyczynę najtrafniej wyłuszczył Mike Huckabee: „Amerykanie wolą głosować na kogoś podobnego do nich, a nie do człowieka, który zwalnia ich z pracy”.

Pewnie gdyby w amerykańskich wyborach mogli głosować wszyscy zainteresowani ludzie na świecie, prezydentem zostałby Romney. Rzutki biznesmen, świetny organizator, przemówiłby bardziej do globalnej opinii publicznej niż rzucający na prawo i lewo „Yes, we can” Obama.

Problem w tym, że póki co prezydenta USA wybierają tylko Amerykanie. W nich Mitt Romney nie wzbudza entuzjazmu. Oni chcą zmiany, charyzmatycznego przywódcy, a nie technokraty.

Amerykańska polityka jest silnie zideologizowana, a Romney to żywe zaprzeczenie ideologii i chodzący pragmatyzm.

Na jego niekorzyść działa też religia – jawny mormon w Białym Domu to większe niebezpieczeństwo niż katolik czy nawet „ukryty muzułmanin”. Wyznanie Romneya – paradoksalnie: jedyny transcendentny, pozarozumowy, element jego kampanii, wikłałoby waszyngtoński establishment – przynajmniej w oczach wyborców – w pogmatwane relacje rodem z „Kodu Leonarda da Vinci”.

Wydaje się jednak, że główną przyczyną niepowodzenia Romneya w ubieganiu się o partyjną nominację, był prosty fakt, że za bardzo przypominał urzędującego prezydenta. Deklarujący podobne, „jastrzębie”, poglądy, cieszący się poparciem tych samych wielkich korporacji, został skompromitowany przez ośmioletnią prezydenturę Busha.

Mitt Romney to przykład na to, że marketing nie jest wszechpotężny. I chociaż można sprzedać na e-bayu grzankę z „wizerunkiem” Matki Boskiej, fotelu prezydenta Stanów Zjednoczonych kupić jeszcze nie można.