Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Magdalena Górnicka: Piruety "Billary"

Magdalena Górnicka: Piruety "Billary"


14 sierpień 2009
A A A

Bill Clinton powrócił, chociaż tylnymi drzwiami, na scenę amerykańskiej polityki zagranicznej. Problem w tym, że gwiazdą jest teraz Hillary Clinton, która chce być sekretarzem stanu, a nie żoną swojego męża.

Byłoby łatwiej, gdyby Hillary Clinton została prezydentem. Bill, jako "pierwszy mąż" miałby tradycyjną legitymację do prowadzenia nieoficjalnych działań dyplomatycznych. Duet  "Billary" funkcjonowałby wtedy optymalnie. Nikt nie zarzuciłby obecnej szefowej dyplomacji, że to jej mąż sprawuje rządy z tylnego fotela. Pani Clinton zresztą nie dałaby powodów ku takim pogłoskom, jednocześnie pozwalając mężowi błyszczeć i uśmiechać się trochę w jej imieniu.

Ale pojawił się Barack Obama i Hillary Clinton została tylko (albo i aż) szefową dyplomacji. Objęcie tej funkcji było możliwe także dzięki...Billowi, który udostępnił służbom specjalnym listę darczyńców swojej fundacji.

Hillary Clinton rozpoczęła pracę z wielką energią. Wynegocjowała u Obamy większą niezależność (i budżet) dla Departamentu Stanu, a podczas pierwszych wizyt za granicą zachowywała się tak, jakby dalej prowadziła kampanię wyborczą - tym razem dla Ameryki. Były więc rozmowy ze studentami, wywiady w talk show, przytulanie dzieci.

Potem sekretarz stanu złamała rękę, a jej szef - zmęczony przepychankami w Kongresie wokół reformy służby zdrowia - postanowił (na chwilę) wziąć we własne ręce ster amerykańskiej polityki zagranicznej.

Gdy echa wizyty Baracka Obamy w Moskwie (i Ghanie) ucichły, a prezydent na dobre znowu ugrzązł w polityce krajowej, Hillary Clinton mogła liczyć, że oto nadszedł jej czas. Wybrała się więc w długą, 11-dniową podróż po krajach Afryki. Skoro media poświęciły kilkunastogodzinnej wizycie Obamy w Ghanie aż tak wiele miejsca, to co dopiero mówić o 11 dniach!

Tymczasem ze sceny zepchnął sekretarz stanu... jej własny mąż. Były prezydent poleciał jako "osoba prywatna" do Korei Północnej, gdzie spotkał się z Kim Dzong Ilem i wynegocjował zwolnienie amerykańskich dziennikarek skazanych przez Phenian na lata łagru. Wizycie Billa Clintona, w odróżnieniu do afrykańskiego turnee Hillary, nie towarzyszyła żadna kampania informacyjna, nie mówiąc już o sms-owym zadawaniu pytań czy relacji na Facebooku. Zdjęcia z Korei Północnej też były nieciekawe: złej jakości i ocenzurowane przez Phenian.

W tym samym czasie Hillary odwiedzała rolników w Kenii, fotografowała się z kobietami i dziećmi. Wszystko w wysokiej rozdzielczości i dostępne niemal od razu na rządowych stronach www.Od jej spotkania z władzami Somalii, ważniejsze okazało się spotkanie Billa i Ala Gore'a, którzy rozstali się w mało pokojowej atmosferze po przegranych przez Gore'a o włos wyborach z 2000 roku.

Sekretarz stanu nie wytrzymała w DRK. Gdy kongijski student zapytał ją co jej mąż myśli na temat chińskich pożyczek dla Afryki, szefowa dyplomacji wybuchła:"To ja jestem sekretarzem stanu, a nie mój mąż".
Okazało się, że pomylił się tłumacz - nie chodziło o męża Clinton, ale o jej szefa - a więc Baracka Obamę. Słowa szefowej dyplomacji, paradoksalnie - dzięki m.in. zorganizowanej przez Departament Stanu relacji na żywo, poszły już w świat.

Związek byłego prezydenta z sekretarz stanu to sprawa niełatwa. Zwłaszcza, że dla obecnego prezydenta pracuje wielu zaufanych ludzi Clintonów.Ale równie wielu tych, którzy porzucili "Billary" i przeszli na stronę Obamy, nie licząc się z tym, że mianuje on byłą rywalkę na szefową dyplomacji.Bill Clinton dla dobra żony najwyraźniej postanowił wycofać się także z działań z zakresu półoficjalnej dyplomacji.

Media zdążyły już poczuć sensację - Bill Clinton wrócił!

Ostatnio były prezydent wystosował apel wzywający blogerów do prodemokratycznych działań. Zamiast pomóc żonie, Bill sytuację tylko pogorszył - blogerzy poczuli się mile połechtani i postanowili przystąpić do dzieła. Umieszczali więc fragmenty apelu Clintona na swoich stronach.Bill Clinton piął się do góry w wynikach  wyszukiwania Google'a, a jego żona - po cichu kończyła swoje afrykańskie turnee dyplomatyczne.

Amerykańska dyplomacja rozmienia się na drobne, tworzą się nowe punkty węzłowe, a ani prezydent Obama, ani Hillary Clinton nie pociągają za wszystkie sznurki.

Sekretarz stanu nie może być jedynie "żoną swojego męża". Przed tym statusem zawzięcie broniła się od początku swojego małżeństwa z Billem. Najpierw - podpisując się panieńskim nazwiskiem, a później - używając go łącznie z nazwiskiem męża. Na dobre przestała używać nazwiska "Rodham" dopiero podczas własnej kampanii prezydenckiej. Udało się - nazwisko "Clinton" przez jakiś czas należało przede wszystkim do Hillary. Dzisiaj, gdy pojawia się ono w wiadomościach, znowu pierwszym skojarzeniem staje się Bill.

Czyżby więc po powrocie z Afryki szefowa dyplomacji miała zamówić nowe wizytówki?

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.