Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Magdalena Górnicka: Terminator w spódnicy

Magdalena Górnicka: Terminator w spódnicy


23 kwiecień 2008
A A A

Hillary Clinton wygrała prawybory w Pensylwanii, pomimo pustej kiesy i lamentów partyjnej starszyzny nad polaryzacją demokratycznego elektoratu. Wyborcy jednak uparcie głosują na panią senator -  albo naprawdę w nią wierzą, albo podoba im się polityczny realisty show z nią i Obamą w rolach głównych.

Partyjni notable – początkowo uważani za stronników Hillary Clinton – już od kilkunastu tygodni naciskają byłą pierwszą damę na wycofanie się z wyścigu po nominację.

 

Odkąd sytuacja u Republikanów jest jasna, ciągły brak rozstrzygnięcia u Demokratów działa niekorzystnie na potencjalny wynik kandydata – lub kandydatki – tej partii w jesiennych wyborach. W imię jedności superdelegaci są gotowi zrezygnować z poparcia Clinton, tylko po to, aby w Białym Domu zamieszkał Obama zamiast McCaina. Poza tym zwycięstwa Obamy chce naród, a Demokraci – w przeciwieństwie do GOP – to partia zwykłych ludzi, a nie właścicieli koncernów naftowych.

 

Wygrana Hillary Clinton w Pensylwanii pokrzyżowała trochę plany szybkiego zakończenia bratobójczej walki. Pani senator Nowego Jorku nie tylko zwyciężyła, ale i zwyciężyła z klasą: w swojej mowie po ogłoszeniu wyników nie atakowała ani Obamy, ani wątpiących w nią partyjnych kolegów. Nie komentowała drobnych wpadek językowych i małych skandalików z udziałem jej kontrkandydata, jak choćby sławetne już odniesienie do ludzi „noszących broń i chodzących do kościoła”. Clinton skupiła się na sobie, na podkreślaniu swoich ponownych narodzin w tym wyścigu, na dziękowaniu tym, którzy na nią zagłosowali. Proste i prawdziwe, czyli mało podobne do tego, z czego była do tej pory znana.

 

Na krótką metę – zadziałało – w powyborczą noc zwolennicy Clinton wpłacili na konto jej kampanii ponad milion dolarów.

 

Co dalej? Najbliższe prawybory – 6 maja w Indianie i Karolinie Północnej – nie przyniosą raczej rozstrzygnięcia. Hillary nie wycofa się, chyba, że przegrałaby w obu stanach miażdżącą liczbą głosów.

 

Barack Obama ma teraz twardy orzech do zgryzienia. Paradoksalnie – najkorzystniej będzie, jeśli przez najbliższy czas nie będzie robił nic. Ewentualnie nic, prócz PR-u nie związanego z wewnątrzpartyjnymi rozgrywkami: niech głaszcze dzieci, wygłasza płomienne przemówienia i nawołuje o zmianę. Za to niech daruje sobie ataki na konkurentkę i nie podnosi larum na łonie partii.

 

Superdelegaci, środowisko dosyć nowe dla senatora z Chicago, nie lubią nacisków, a więc zbyt nachalny lobbing ze strony jego sztabu, mógłby dać odwrotne skutki. Pętla zaciskająca się wokół tych, którzy de facto zdecydują kto będzie kandydatem Demokratów do Białego Domu, jest najgorszym z możliwych scenariuszy dla Baracka Obamy. Większość superdelegatów bowiem do niedawna otwarcie popierała panią Clinton. Jednak po spektakularnych sukcesach Obamy, zostawili oni dawną przyjaciółkę na lodzie. Co więcej, naciskali na nią, by zrobiła miejsce młodszemu, popularniejszemu koledze.

 

Konsekwentne "nie" Clinton na pewno ich drażniło, ale owo "nie" poparte wygraniem prawyborów w trzecim z rzędu dużym stanie, zamiast drażnić, zaczyna wzbudzać szacunek.

 

Oznacza to, że Hillary nie idzie w zaparte, nie jest mitomanką ciągle liczącą na cud – partyjną nominację [vide Ron Paul po przeciwnej stronie sceny politycznej], lecz konsekwentnie zdążającą do celu twardą kandydatką. Odporną na krytykę ze strony mediów, własnej partii i niewrażliwą na huśtawkę nastrojów społecznych.

 

Po Pensylwanii w głowach superdelegatów musi zapalić się czerwona lampka każąca im dogłębnie przeanalizować to, kogo poprą na letniej konwencji.

 

Dla Republikanów wiadomość o zwycięstwie Clinton jest ambiwalentna: z jednej strony – zdecydowanie łatwiej byłoby McCainowi rywalizować z panią senator, z drugiej jednak – ostatnimi tygodniami strategia GOP była na gwałt przebudowywana pod Obamę.

 

Prawica jednak powinna trzymać się wyznaczonej ostatnio drogi i modlić się, by u Demokratów rzeczywiście zwyciężył Obama. Sondaże pokazują bowiem, że znaczny odsetek wyborców Clinton wolałby poprzeć w wyborach generalnych Johna McCaina niż – teoretycznie- swojego Obamę.

 

"Wielu ludzi liczyło na to, że odpadnę. Ale Amerykanie przecież się nie poddają. I Amerykanie zasługują na prezydenta, który też się nie podda" – powiedziała Hillary Clinton po zwycięstwie w Pensylwanii. W odniesieniu do niej samej – słowa były piękne i trafne. Ale co niektórzy wyborcy mają świeżo w pamięci pewnego prezydenta, który nie chce przyznać się do błędu i wyjść z Iraku. Bo przecież amerykańcy prezydenci się nie poddają. W przeciwieństwie do prawdziwych ludzi, muszą być Terminatorami, którzy nie oddadzą ani śrubki, ani guzika.

 

Jest jednak małe "ale": świat powoli przestaje być jednobiegunowy, a koszmarny kurs dolara jest jaskółką zwiastującą początek końca bezdyskusyjnej hegemonii USA. Dzisiaj śrubki, których amerykańscy Terminatorzy bronią do ostatniej kropli napędzającej ich benzyny, produkowane są w Chinach, a ropa w ich krwioobiegu pochodzi z Arabii Saudyjskiej.

 

Dlatego polityka bez kompromisów nie jest chyba dobrym pomysłem. Ani dla Ameryki, ani dla świata. Hillary Clinton musi być tego świadoma i pewnie wychodzi z założenia,  że na kompromisy przyjdzie czas, gdy z Pensylwanii przeniesie się już na Pensylvannia Avenue 1600.