Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Paulina Pajkiert: Zbudować dom, posadzić drzewo i... wystarczy


08 wrzesień 2008
A A A

W tradycyjnym modelu rodziny narodziny dziecka zwykły stanowić symboliczny koniec jednego i początek kolejnego etapu w życiu. Oczywiście są wyjątki od tej dotychczasowej normy, które stają się nową prawidłowością.
 
Wielokulturowość, różnobarwność, tolerancja dla odmienności. W ten sposób można scharakteryzować współczesne społeczeństwo. Wszak mieszają się w nim różne religie i poglądy polityczne; wszak każdy ma prawo ubierać się tak, jak to uważa za stosowne, słuchać muzyki, którą lubi i oglądać alternatywne filmy. Wolna wola, własny wybór. Jednak są dziedziny życia, które pozostają poza menu swobodnej decyzji. Okazuje się, że niektóre rozwiązania są de facto narzucane przez społeczeństwo i trudno się presji tej przeciwstawić. Tak przynajmniej sądzą childfree. Być może uważają tak rzeczywiście, być może tylko tłumaczą w ten sposób swój egoizm. A może właśnie nie są egoistami, a wręcz odwrotnie – przemyśleli swój wybór dogłębniej niż niejeden rodzic...

Bezdzietny z wyboru

Childfree [1] to słowo, które jeszcze nie doczekało się odpowiednika w języku polskim. „Child” to dziecko, „free” – wolny. I szczególnie właśnie na ten drugi człon kładą nacisk zwolennicy ruchu. Childfree to osoby, które z własnej woli, zgodnie z osobistymi poglądami i przemyśleniami, podjęły decyzję o nieposiadaniu dzieci. Szokuje? Chyba trochę tak, skoro za typowy przebieg życia przeciętnego dorosłego intuicyjnie wręcz określa się następujący cykl: praca, małżeństwo, potomstwo (choć czasami ta kolejność ulega zmianie np. w oczekiwaniu na potomstwo znajduje się pracę lub pobiera). Jednak nie wszyscy mają chęć wpasować się w ten szablon. Nie każdy widzi sens posiadania dzieci i ma taką potrzebę. Childfree jednogłośnie domagają się tolerancji i akceptacji. Sami nie czują się gorsi czy bardziej egocentryczni od innych, jednak często to ci inni wprawiają ich w zakłopotanie i nie traktują poważnie ani sprawiedliwie. A to tylko dlatego, że podjęli decyzję o niebyciu rodzicami. Decyzję świadomą i dającą satysfakcję, czego dowodem jest choćby to, iż określają się właśnie mianem „childfree” – wolny od dziecka, w odróżnieniu od „childless” – bezdzietny. Braku potomka nie uważają za zjawisko negatywne czy haniebne. W zasadzie nie interpretują go nawet jako stanu braku. Raczej odwrotnie, czują się często bardziej odpowiedzialni i racjonalni niż wielu rodziców. Z ich motywacją można się zgadzać lub polemizować, pewne jest jednak, że warto zastanowić się nad podnoszonymi przez nich problemami.

Co tak właściwie wiemy o dzieciach? Kim są, jaka jest i jak zmienia się ich rola? W społeczeństwach agrarnych były często traktowane jak siła robocza, kolejna para rąk do pracy. W krajach ubogich są cennym kapitałem i zabezpieczeniem społecznym na przyszłość. W państwach rozwiniętych stanowią cenne dobro, które ma asekurować systemy emerytalne wymierającego „Pierwszego Świata” i które zaprasza się do przyjścia na ten świat różnymi formami becikowego i dodatków rodzinnych. W literaturze od wieków są głównymi bohaterami: Ikar, Urszulka Kochanowska, Mały Książę czy Ania z Zielonego Wzgórza. W polityce dziecko to przedmiot swoistej „walki” – aby cieszyło się spokojem i bezpieczeństwem, decydenci i agendy międzynarodowe tworzą i uzupełniają konwencje skierowane na polepszenie ich bytu, dostęp do edukacji i systemu opieki zdrowotnej. W religii poczęcie potomka to jednocześnie zaszczyt i obowiązek. Od papieskich encyklik, poprzez judaistyczne nakazy, po amiską „kulturę płodzenia”. Nie ma w tym wszystkim nic złego. Dzieci są prawdziwym darem, a ich rozwój jest cudem i zagadką natury. Małe dzieci są źródłem radości i satysfakcji; dorosłe mogą być wsparciem i prawdziwymi przyjaciółmi. Daleka jestem od uprzedmiotowienia dzieci i odebrania im magii, którą niewątpliwie w sobie noszą. Jednocześnie powinniśmy zrozumieć motywację tych, którzy wyobrażają sobie życie bez dzieci lub nie wyobrażają sobie życia z nimi.

Childless nie decydują się na potomstwo. Nie mają go i nie chcą mieć. Bodźce, które nimi kierują, są przeróżne. Niektóre chwalebne i noszące znamiona wyrzeczeń dla wyższych celów czy przekonań, inne – egoistyczne, puste i wpisujące się we współczesny „wyścig szczurów”. Trudno wszak piąć się po szczeblach kariery z dzieckiem na rękach. Ale nie zaczynajmy od uproszczeń.

Kontrola urodzeń spisana na papirusie


Kontrola poczęć była znana już w prehistorii, czego dowodzą starożytne dokumenty z 1850 roku p.n.e. Rozwój idei przyszedł z XVI wiekiem, kiedy włoski uczony G. Fallopius stworzył prototyp prezerwatywy. Początkowo zapobiegać miała syfilizmowi, jednak już w 1844 r., gdy Goodyear&Hancock zaczęli jej masową produkcję, cel był głównie antykoncepcyjny. Wyłącznie jako ciekawostkę można tu nadmienić, że jeszcze przez blisko sto lat były w obiegu zdatne do prania prezerwatywy wielokrotnego użytku. U schyłku XIX wieku powstała w Amsterdamie pierwsza klinika zajmująca się kontrolą urodzeń, a w 1930 roku Szwecja jako pierwszy kraj udzieliła rządowej pomocy w tym zakresie. Temat jednak pozostawał tabu i dopiero etyczna rewolucja lat 60. wyniosła go na powierzchnię coraz bardziej zagorzałej debaty, a nawet wprowadziła w pole uniwersyteckich zainteresowań i badań. Ruch childfree zaczął kiełkować, a wraz z nim kolejne organizacje propagujące ideę i wspierające członków. Wbrew pozorom bowiem, bycie „dziecio-wolnym” nie zawsze jest łatwe i przyjemne.

Childfree (występujący czasem pod akronimem „CF”) to nie spójna grupa lobbystyczna ani masowy ruch społeczny. To raczej wyłaniająca się i krystalizująca stopniowo idea, która walczy o przetrwanie wobec groźnego i silnego przeciwnika. Jest nim społeczne odrzucenie, uprzedzenia oraz wartości i zapatrywania zakorzenione głęboko w kulturze i mentalności. Choć członkowie ruchu nie stanowią bynajmniej monolitu, można wychwycić pewne cechy wspólne. Różnią się wprawdzie poglądami politycznymi, pochodzeniem i statusem materialnym. Tak zresztą jak osoby decydujące się na posiadanie dzieci. Charakterystyczne jednak jest, że z reguły są niekonwencjonalni, posiadają wyższe wykształcenie, pochodzą z dużych miast i wykonują zawody profesjonalne lub wolne. Jednoczy ich odmowa posiadania dzieci, różnią ich pobudki skłaniające do podjęcia tego wyboru.

Jako pierwszy czynnik nierzadko wymienia się zwykły egoizm. W końcu, czym jest życie bez dziecka, jeśli nie hedonistyczną sielanką i ucieczką od odpowiedzialności. Brak dziecka to przespane noce, zero poświęceń, żadnych wyrzeczeń. To pieniądze zaoszczędzone na pieluszkach i podręcznikach, a wydane przez samolubnych nie-rodziców na ich własne przyjemności, podróże i kosztowne gadżety. To konsumpcyjny tryb życia i wspinanie się po szczeblach kariery. To bycie typowym DINK („dual income, no kids” – podwójny dochód, żadnych dzieci), korzystającym z zalet nieposiadania potomstwa. Nie tylko ze wspomnianych już zalet ekonomicznych, ale również tych emocjonalnych. Więcej czasu tylko we dwoje; miłość, której nie trzeba dawkować komukolwiek innemu jak tylko partnerowi; spontaniczne gesty i eskapady – to wszystko posiadacze dzieci czasem muszą ograniczyć. Za to osobom childfree przypina się metkę pustych i nieproduktywnych egocentryków. Warto jednak spojrzeć na dwa odmienne aspekty tej kwestii. Przede wszystkim, czemu posiadanie dziecka jest tak znaczące i nieodzowne do osiągnięcia pełni; po wtóre, czemu pobudek skłaniających do spłodzenia dziecka nie uważa się za egoistyczne? Co do zagadnienia pierwszego, społeczeństwo narzuca swoim członkom obowiązek przyczynienia się do rozwoju grupy, nakaz pozostawienia po sobie czegoś wielkiego, ważnego, znaczącego. Przyjęło się uważać, że takim właśnie wkładem, który każdy z nas winien jest wnieść, jest powołanie do życia i wychowanie na użytecznego obywatela nowego członka społeczności. Dlaczego jednak miałoby to być wyznacznikiem naszej przydatności społecznej? Zacznijmy od tego, że już obciążeniem jest sam nakaz pozostawienia po sobie jakiejś spuścizny, „pomnika trwalszego niż ze spiżu”. Jeśli jednak czujemy obowiązek moralny do realizacji tego dyktatu, czemu akurat dziecko miałoby być najlepszym jego wypełnieniem? Może to właśnie jest egoizm, brak kreatywności i przysłowiowe pójście na łatwiznę. Osoby nie mające dzieci często kierują swój czas, energię, talenty i pieniądze na inne, użyteczne i chwalebne cele. Udzielają się jako wolontariusze i filantropi, pracując bezpośrednio dla różnych organizacji lub też przeznaczając na ich rzeczy środki finansowe. Bezdzietny polityk Samuel Appleton wspierał członków rodziny, przyjaciół, szpitale i liczne fundacje charytatywne o profilu naukowym, ekologicznym, religijnym [2]. Childfree dążą do perfekcji w zawodzie, który wykonują, a skoro każdy z nas powinien robić najlepiej to, czym się zajmuje, nie można odmówić im szacunku i podziwu za wytrwałość. Nierzadko poświęcają swój czas opiece nad członkami rodziny, czy to starszymi i schorowanymi krewnymi, czy to dziećmi krewnych. Mając potencjalnie więcej czasu, wyższe wykształcenie i zasobniejsze portfele, stanowią rodzaj opiekunów czuwających nad rozwojem zdolności artystycznych, sportowych czy językowych powinowatych. Poza tym, skoro na świecie jest już tak wiele dzieci opuszczonych, porzuconych i zaniedbanych, nie widzą sensu ani podstaw do wydawania na świat kolejnych istot. Ich motywacja nie zawsze jest egoistyczna. Przeciwnie, częstokroć zwracają uwagę na przeludnienie Ziemi oraz doprowadzenie jej eksploatacji przez ludzi do granic możliwości i przyzwoitości; skażenie środowiska i nadmierne już obecnie wykorzystanie jej zasobów, zarówno w postaci energii, jak żywności czy wody. Ich decyzja to przemyślana taktyka przyczyniająca się do ratowania świata; to podejście wynikające z odpowiedzialności i długodystansowego spojrzenia na otaczającą rzeczywistość. Czy przeciętny rodzic bierze to wszystko pod uwagę? Raczej płodzi potomka, uważając to za rzecz naturalną i wymykającą się zbędnym przemyśleniom. W porządku, tylko, kto w takim wypadku jest większym egoistą?

Siedząc na płocie

Na pytanie to można odpowiedzieć śledząc retorykę strony happilychildfree.com. Umieszczony jest tu zestaw pytań dla fencesitters („fence” – płot, „sitter” – siedzący; wyrażenie „to sit on the fence” oznacza „wahać się, oczekiwać”), czyli osób niepewnych, niezdecydowanych, czy chcą tak właściwie czy też nie potomstwa. „Związek Fencesitter” to z kolei taki układ, w którym jedna osoba chce, a druga wybiera opcję childfree. Chyba jedną z najtrudniejszych do pokonania przeszkód jest właśnie znalezienie partnera, który ma podobną do naszej wizję rodzicielstwa lub przekonanie go do naszego poglądu. Właśnie takim osobom happilychildfree.com ma pomóc w dokonaniu świadomego wyboru. Choć może nieco tendencyjna, strona nie namawia stricte do odrzucenia macierzyństwa czy ojcostwa. Proponuje jedynie zapoznanie się z aspektami i konsekwencjami rodzicielstwa oraz przemyślenie, czy jest się gotowym i odpowiedzialnym na tyle, by podjąć ten ważny i dorosły krok. Przede wszystkim jednak każe zastanowić się nad rzeczywistymi przyczynami, które skłaniają do bycia rodzicem. Po przestudiowaniu zamieszczonych na stronie „złych powodów dla bycia matką/ ojcem”, odpowiedź na postawione wyżej pytanie o egoizm, nie wydaje się już być taka oczywista. Może właśnie poczęcie dziecka jest oznaką egocentryzmu, a nie jak się powszechnie zakłada, wyrazem najgłębszej miłości i gotowości do wyrzeczeń.

Lista „złych powodów” nie jest krótka. Otwiera ją chęć ocalenia własnego małżeństwa, zgodnie z założeniem, że malec jest w stanie odnowić i umocnić więź między partnerami, zbliżyć ich, podsycić płomień domowego ogniska. Co więcej, jest w stanie przytrzymać małżonka lub małżonkę w domu. Żona karmi piersią zamiast szukać nowej, lepiej płatanej pracy, a mąż zmienia pieluszki, by nie mieć czasu na oglądanie się za innymi kobietami. Dziecko, ledwie przychodzi na świat, a już ma z góry narzuconą, trudną pracę do wykonania. Do jego obowiązków należy nie tylko spajanie związku. Spełnia czasem rolę analogiczną do ubezpieczenia społecznego, jest niejako źródłem dochodów. Po pierwsze, uprawnia do pobierania zasiłku, dodatków rodzinnych i innych dobrodziejstw socjalnych. Po drugie, jest żywą polisą; inwestycją, która zapewnić ma spokój i opiekę w podeszłym wieku. Ma dbać o rodzicieli, kiedy zacznie im brakować sił; ma zapewnić towarzystwo, gdy grono przyjaciół będzie się zawężać; ma uchronić przed samotnością i nudą, gdy zmysły zaczną odmawiać posłuszeństwa. Taka obserwacja nie jest tylko wymysłem psychologów czy wynikiem badań socjologicznych. Od czasu do czasu pojawiają się głosy polityków, którzy negują system obowiązkowych ubezpieczeń społecznych na rzecz dawnego modelu, w którym dzieci utrzymywały protoplastów [3]. Dziecko staje się niejako filarem emerytury; obiektem, który kreujemy by w przyszłości z nawiązką wykorzystać. Ale zadanie, które musi wykonać, nie czeka w zawieszeniu. Już przychodząc na świat, obarczone jest pewną odpowiedzialnością, nawet, jeśli nie jest tego świadome. Ma udowodnić, że jesteśmy dorośli; sprawić, byśmy czuli się potrzebni, spełnieni i użyteczni; wypełnić lukę naszych własnych zawodów i rozczarowań- ma uratować świat, wymyślić szczepionkę na raka lub zostać mistrzem świata w skoku wzwyż. Skoro sami tego nie dokonaliśmy, nasze geny i oczekiwania spełnią się w osiągnięciach potomka. Mało obciążeń nałożyliśmy już na plecy malca? Może dodajmy coś jeszcze. Kto jeśli nie on nadbuduje naszą tożsamość i poczucie wykonywania „najważniejszego zawodu świata”; kto będzie lepszą wymówką, by nie podejmować regularnej pracy zarobkowej; kto inny sprawi, że poczujemy się żywi, młodzi, płodni i sprawni; kto inny zdejmie brzemię społecznych obciążeń i poczucie winy za niewypełnienie nakazów moralnych i kulturowych; któż pozwoli nam poczuć się dobrą i gospodarną „Matką Polką” lub odpowiedzialnym „Ojcem – głową domu i królem na włościach”? Tylko potomek ochroni rodowe nazwisko przed wymarciem, udowodni naszą orientację seksualną, włączy do kręgu szczęśliwych i spełnionych małżonków oraz pozwoli spełnić plany, zachcianki i marzenia, których nie zrealizowaliśmy we własnym dzieciństwie.

Ponownie podkreślam, że absolutnie nie chcę umniejszać zasług rodzicielskich ani sprowadzać cudu poczęcia i owocu miłości do kategorii wyrachowanej, zimnej kalkulacji. Niestety, jednak i takie bywają motywy zapraszania dziecka na świat – prywatne frustracje, zewnętrzne naciski, chęć posiadania i kontroli, nadzieje i oczekiwania. Jednak czy dla dziecka to wystarczająco dobre powody by się narodzić? Czy to nie za duża presja wywierana jeszcze zanim nabierze pierwszy haust ziemskiego powietrza? Czy nie byłoby mniej egoistyczne postarać się samemu stawić czoła powyższym wyzwaniom?

Wyrośniesz!


Niektórzy childfree po prostu nie mogą znieść dzieci, podczas gdy inni kochają je… pod warunkiem, że nie są własne. Niektórzy są zamożni, inni ledwie wiążą koniec z końcem – i właśnie ci za nielogiczne uważają branie na siebie obciążenia, któremu nie byliby w stanie sprostać. Jedni mieli ciężkie dzieciństwo, drudzy idealną młodość i cudownych rodziców, ale najzwyczajniej nie czują się na siłach, by zapewnić podobne warunki swoim pociechom. Bez względu na te różnice, childfree łączy odmowa posiadania dzieci. W ogóle. Kiedykolwiek. To nie osoby, które czekają na odpowiedni moment, zastanawiają się, analizują za i przeciw. Childfree już podjęli decyzję. Według licznych opinii, pojęcie „były childfree” jest równie niepoprawne i mylne jak semi-wegetarianin czy pół-kanibal. Skoro raz dojrzało się do bycia „dziecio-wolnym”, jest się nim na zawsze. Ex-childfree albo nie byli zadowoleni ze swego stanu, albo skrycie pragnęli dziecka. W obu przypadkach, nigdy de facto nie byli prawdziwymi członkami ruchu. Bo z tego się nie wyrasta. Nawet, jeśli bliscy czy nieznajomi starają nam się to wmówić, perswadując, że dzieci to największy skarb, szczęście i cel.
 
Skoro decyzja ta ma być ostateczna, musimy naprawdę gruntownie ją przemyśleć. Dobrym pomysłem wydaje się wolontariackie lub zawodowe zajmowanie się maluchami. Kilka godzin w żłobku, parę wieczorów niańczenia dzieci krewnych lub sąsiadów czy tydzień pracy jako baby-sitter mogą utwierdzić nas w przekonaniu, że dojrzeliśmy do posiadania własnych dzieci i że w zasadzie sprawia nam przyjemność dbanie o nie i pomaganie im. Jednak równie dobrze może się okazać, że najzwyczajniej doprowadzają nas do pasji, są krzykliwe, wymykają się spod naszej kontroli i w ogóle nie potrafimy do nich dotrzeć. W przypadku wystąpienia powyższych objawów, warto zastanowić się, czy jesteśmy gotowi na przyjęcie na co najmniej 18 lat zobowiązania do troszczenia się, poświęcania czasu i uwagi oraz widzenia czubka nosa kogoś innego niż my sami. Gdy jeszcze dodamy, że nasza pociecha może urodzić się chora, że nasza sytuacja ekonomiczna nigdy w zasadzie nie jest pewna, że będziemy musieli wychować naszego szkraba na prawowitego obywatela, godnego człowieka, lojalnego przyjaciela, kochającego bliźniego, okazać się może, że wiele przemawia za dwu-, trzy-, stukrotnym przemyśleniem zagadnienia.

Argumentacja childfree bywa pusta, infantylna i narcystyczna. Z dezaprobatą możemy odbierać ich negatywną argumentację jakoby wielu rodziców nie spełniało rodzicielskich standardów i z tego powodu nie warto wstępować w ich szeregi. Choć chyba jest trochę prawdy w tym, że często ojcowie i matki nie opiekują się właściwie swoimi pociechami, zaniedbując ich edukację, paląc w ich towarzystwie, zezwalając na oglądanie brutalnych filmów, krzycząc i wyładowując na nich własne złość i frustrację czy ślepo broniąc ich wtedy, kiedy w rzeczywistości zasługują na reprymendę. Z przymrużeniem oka można traktować wypowiedzi childfree jakoby na rzecz nieposiadania dzieci przemawiały wyłącznie takie aspekty jak możliwość spędzania weekendów w łóżku z winem i ulubionym czasopismem, przespane noce, teatr zamiast Teletubisiów i muzyka klasyczna zamiast „Kotków dwóch”. Childfree mogą żyć jak chcą i mówić co chcą, nie bojąc się naznaczenia potomka dyshonorem. Mogą podejmować ryzyko, są elastyczni na tyle, by w krótkim czasie zmienić pracę czy miejsce zamieszkania. Mają ogromny margines prywatności i autonomii, a także nie muszą przeżywać stresów pierwszej rozmowy o bocianach i dzieciach z kapusty. Choć z drugiej strony może właśnie w ten sposób tracą coś niepowtarzalnego i cennego... Tak czy inaczej, wiele osób decyduje się na życie bez dzieci i potrafi to poprzeć bardzo rozsądnym, wyważonym i logicznym tokiem rozumowania. Zacznijmy od wyświechtanej kwestii egoizmu.

Dobrze, zgadza się, że brak dzieci to wyższy standard życia i oszczędność czasu, pieniędzy, energii. Ale z drugiej strony, to jednocześnie więcej czasu, pieniędzy i energii na przyjaciół, rodzinę, pracę, wolontariat, hobby, podróże. Czemu mielibyśmy za bezwartościowe uważać poświęcanie się partnerowi, inwestowanie w edukację, rozwijanie pasji i umiejętności, kreatywną twórczość? Powinno się docenić tych, którzy szukają siebie i słuchając wewnętrznego głosu docierają do tego kim są, jacy są i czego pragną. Jest to trudniejsze niż ślepe wpadanie w stereotypowe role społeczne i bezwładne płynięcie w wyznaczonym przez innych kierunku.

Zostawmy egocentryzm i przejdźmy do bardziej przyziemnych problemów. Pieniądze. Czasem dochody są skromne, a portfel za chudy by zapewnić godne życie maluchowi. A maluch to spore wydatki, nawet kiedy przestaje być maluchem. Od pieluszek do tornistra, od lekarza do sklepu z odzieżą, od kolonii do kursu językowego – dziecko to skarbonka niemal bez dna. Z ekonomiczną stroną rodzicielstwa wiążą się liczne troski. Obawa przed utratą posady, redukcja szans na rozwój kariery, spadek mobilności oraz lęk, że pracując nie będziemy w stanie poświęcić dziecku czasu i uwagi. Bez względu na to, jak chłodno i bezuczuciowo to brzmi, powody finansowe mogą być decydujące. Niekiedy jednak pobudki są stricte osobiste. Nie można winić nikogo za brak instynktu rodzicielskiego, za obawę przed wpływem potomka na sytuację rodzinną i towarzyską czy za potrzebę zachowania wolności i niezależności. Nie każdy lubi dzieci, nie każdy czuje się wystarczająco odpowiedzialny i cierpliwy by właściwie je wychować, nie każdy znajduje powody by w ogóle począć dziecko. Wykraczając nieco poza sferę czysto emocjonalną, wypada przywołać przesłanki zdrowotne, takie jak obawa przed chorobami dziedzicznymi mogącymi dotknąć malca, kiepski stan opieki zdrowotnej w kraju, kondycja zdrowotna rodziców, a nawet obawa przed szokiem poporodowym. Krok dalej wyłaniają się kryteria społeczne i ekologiczne. Niektórzy sądzą bowiem, że posiadanie dzieci to tylko przestarzały, a nawet szkodliwy konstrukt „dziecio-centrycznych” społeczeństw czy symbol uprzedmiotowienia kobiet. Inni uważają, że można lepiej przysłużyć się rozwojowi ludzkości niż generując nowe istoty, które tylko pogorszą złą już kondycję globu. Nadmierna eksploatacja zasobów, zanieczyszczenie środowiska, migracje i przeludnienie planety, skłaniają osoby wrażliwe na te zagadnienia do odsunięcia myśli o potomku. Już w XVIII wieku słynny brytyjski ekonomista Thomas Malthus wysuwał obawy, że populacja ludzka rośnie w tak szybkim tempie, że przekracza granice równowagi i wytrzymałości Ziemi. Gdyby nie klęski żywiołowe, choroby i naturalna selekcja, planeta nie byłaby absolutnie w stanie utrzymać ciężaru naszej obecności, naszych wymagań i potrzeb.

Na koniec jeszcze jedna szalenie ważna kwestia. Aspekt duchowy, wymiar religijny. Wielu wierzących pragnie mieć dzieci by spełnić wymogi kościoła. Ale czy sam kościół nie daje nam czasem podstaw by negować konieczność posiadania potomka. Moim zdaniem, księża sami zrzekają się pełnienia rodzicielskiego obowiązku. W ten sposób mogą pełniej oddać się posłudze innym, więcej czasu przeznaczyć na naukę, refleksję i pomoc bliźnim. Czy osoba świecka nie może kierować się motywacją analogiczną do powyższej?

Od Ludwika XVI do Grety Garbo

Choć childfree wydają się najnowszym wynalazkiem zdegenerowanej współczesności, faktycznie ich korzenie sięgają daleko w przeszłość. Historia i literatura obfitują w bohaterów, którzy nie zdecydowali się na dzieci ze względu na pragnienie przygody, romanse, ambicje, duchowość, sztukę, idealizm, strach, wolę podjęcia edukacji czy służbę Bogu. Ich egzystencja nie była absolutnie pusta, a raczej interesująca, użyteczna i dająca satysfakcję. Również niedawno spisane karty historii pełne są bezdzietnych bohaterów. Od Ludwika XVI, Francisa Bacona, Leonarda Da Vinci i Ludwiga Vaan Beethovena, przez Jane Austin, Louisa Armstronga, Marię Callas i Coco Chanel, po nowozelandzką premier Helen Clark czy Gretę Garbo. Wszyscy byli postaciami pod jakimś względem niepowtarzalnymi i wyjątkowymi, zostawili po sobie trwały ślad. Może dokonaliby tego również mając dzieci, ale może to właśnie ich brak dawał im energię i czas na kreatywne działania. Trudno to stwierdzić, z pewnością za to można powiedzieć, że obecnie archetyp jednostki bezdzietnej wydaje się zapomniany i zepchnięty na margines. Zamiast przywoływać antyczne boginki greckie i średniowieczne wiedźmy, katolickich misjonarzy i renesansowe osobowości, umacnia się obowiązek prokreacji. Czasem do tego stopnia, że zaczynamy się wahać, czy oby nie chodzi wyłącznie o napędzanie koniunktury i popytu na kosztowne zabawki, kosmetyki dla noworodków i odzież ciążową. Oczywiście nie można upraszczać i sprowadzać wszystkiego do banału, ale czy nie zakrawa trochę na farsę ustanowienie „Dnia Nie-Rodzica” (1 VIII)? Albo jak zareagować na doniesienia, że w odpowiedzi na dość sztywną i zdecydowaną pozycję większości kościołów tradycyjnych, powstają obecnie sekty traktujące childfree niemal za religię? Cyber-Kościół Jezusa Chrystusa Dziecio-wolnego to nie żart czy kaczka dziennikarska. To rzeczywista grupa zrodzona w łonie ruchu childfree i propagująca życie bezdzietne, analogicznie do tego, które wiódł Jezus. Ruch zaczyna więc powoli wchodzić w obszar religii, na scenę polityczną, staje się modny. Pojawiają się kolejne organizacje propagujące jego idee i wspierające członków. Ci bowiem często odczuwają społeczne wykluczenie, kłopoty partnerskie, towarzyski ostracyzm i wyrzuty sumienia. Na stronach grup takich jak National Organization for Non-Parents (obecnie National Alliance for Optional Parenthood) czy No Kidding! można znaleźć porady, oparcie, linki do stron, książek i artykułów o pokrewnej tematyce. A może zamiast radzić jak uporać się z samotnością i dojść do porozumienia z partnerem, powinno się raczej zachęcać do adopcji? Ale to już inne, również zresztą niełatwe zagadnienie...

Przypisy:

[1] Wyraz został po raz pierwszy użyty w 1972 roku, kiedy magazyn Time umieścił na swych łamach artykuł dotyczący National Organization for Non-Parents (Narodowej Organizacji dla Nie-Rodziców).
[2] Wśród nich m.in.: Massachusetts General Hospital; Boston Female Asylum, New Ipswich Academy, Dartmouth College; Boston Athen'um oraz Massachusetts Historical Society.
[3] Vide wypowiedź Korwina Mikke dla bankier.tv z lutego 2008 roku, „Dzieci są lepsze od OFE”.

Źródła:
  1. www.bankier.tv
  2. www.childfree.meetup.com
  3. www.childfree.net
  4. www.happilychildfree.com
  5. www.nokidding.net
  6. www.northvalley.net/cbc
  7. www.ohchr.org
  8. www.plannedparenthood.org
  9. www.time.com
  10. www. web.missouri.edu/~cak307/
  11. www.wyborcza.pl
  12. www.zpg.org