Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Paweł Jaworski: Zła pogoda dla bogaczy


06 październik 2008
A A A

Neoliberalizm odchodzi otrzymując ciosy z dwu stron. Kongres zaakceptował plan ratunkowy, otwarcie przyznając, że dalsze poleganie na „niewidzialnej ręce” doprowadzi do katastrofy, a większość ekonomistów i dziennikarzy przytakuje, choć z bólem serca.

Media głównego nurtu wydają się mieć pewien problem z tym, jak mówić i pisać o obecnej sytuacji sektora finansowego w USA. Rok temu, pęknięcie bańki kredytowej traktowane było przeważnie jako bolesna, acz konieczna, korekta rynku kapitałowego, zmuszająca do krytycznej refleksji nad przejrzystością nowych instrumentów finansowych lub funkcjonowania agencji rateingowych. Dzisiaj, po wielu miesiącach nieustannych turbulencji i serii spektakularnych interwencji ze strony amerykańskiego rządu, narasta świadomość autentycznego kryzysu, stawiającego pod znakiem zapytania obowiązujący paradygmat gospodarczy i zapowiadającego powrót wielkich debat z dziedziny ekonomii politycznej. Nie wiadomo jeszcze, ku jakiemu modelowi zmierza system, wiadomo jednak, że czeka nas poważna dyskusja o zasadach współistnienia demokratycznego porządku politycznego i gospodarki rynkowej.

Utarte wzorce myślenia o polityce gospodarczej tracą na znaczeniu, czego przykład dał Witold Gadomski, pisząc w „Gazecie Wyborczej” o „populistycznym” planie Paulsona, opierając się na charakterystycznym dla liberalnych publicystów zwyczajowym utożsamieniu interwencjonizmu państwowego z populizmem. W obecnej sytuacji jest to jednak formułka pozbawiona treści, ponieważ, idąc za ciosem, należałoby dostrzec istnienie populistycznych dziennikarzy „The Economist” i „Financial Times”, a także populistycznie usposobionych bankierów i rekinów finansjery, nerwowo wyczekujących potoku rządowych pieniędzy, mimo że środowiska te były zazwyczaj orędownikami gospodarki wolnej od „widzialnej” ręki państwa. Zachodzi diametralna zmiana optyki, zaś atmosfera kryzysu popycha zdesperowane banki do niesłychanych posunięć: Morgan Stanley i Goldman Sachs zdecydowały przekształcić się z inwestycyjnych w normalne de facto banki komercyjne, dobrowolnie poddając się znacznie większej kontroli państwowej i restrykcjom określającym wysokość depozytów, przez co same godzą się na ograniczenie własnych dochodów, ale w zamian za łatwiejszy dostęp do pieniędzy Rezerwy Federalnej. Jak w tym kontekście rozumieć populizm „przemycany” rzekomo w planie ratunkowym? Zwłaszcza, że zapowiedź oczyszczenia sektora finansowego z toksycznych aktywów przy użyciu 700 mld dolarów pochodzących z kieszeni amerykańskich podatników napotkała na kategoryczny sprzeciw opinii publicznej. Ponad połowa amerykanów nie akceptuje interwencji; w Nowym Jorku doszło nawet do pikiet organizowanych przeciwko gigantycznemu bailoutowi.

Po kilku dniach niepewności Kongres przyjął w końcu plan Paulsona. Odrzucony przez Izbę reprezentantów, został przez nią zaakceptowany po „populistycznych” modyfikacjach wniesionych przez Senat, ograniczających samowolę rekinów z Wall Street, czyli po ukłonie wobec opinii publicznej. Analitycy polityczni są w przeważającej mierze zgodni, że jest to skutek troski kongresmenów o swój wizerunek w oczach wyborców. Ten nowy, „odwrócony” populizm traci jednak intrygujący urok paradoksu, jeśli wziąć pod uwagę, przeciwko czemu faktycznie protestowali tzw. zwykli Amerykanie. Dali oni w ten sposób wyraz swego oburzenia próbą wprowadzenia – wcale nie tylnimi, tylko frontowymi drzwiami – zasady prywatyzacji zysków i uspołecznienia kosztów. Tym samym skompromitowana została kluczowa dla neoliberalizmu doktryna trickle down, zakładająca, że system gospodarczy powinien faworyzować najbogatszą część społeczeństwa, gdy zaś ci dostaną pełną swobodę dalszego nieograniczonego bogacenia się, dobrobyt w końcu przeleje się i zacznie skapywać do maluczkich. Jeszcze nie tak dawno zasada ta towarzyszyła polityce Georga Busha, gdy obniżał podatki dla najbogatszych. Dziś już mało kto w nią wierzy, po tym jak garstka menadżerów zgarnęła monstrualne premie za zrujnowanie sektora finansowego i wywołanie kryzysu, którego bolesne skutki odczują przede wszystkim średnio i gorzej sytuowani obywatele. Przewrotny charakter sytuacji polega więc na tym, że koniec epoki neoliberalnej wyznaczony został nie przez sprzeczny z nią akt interwencji o bezprecedensowym rozmachu, ale przez praktycznie idące jej pod prąd ideologiczne przyzwolenie na to, by finansjera poszła na dno. Kongresmani obu partii przechodzili samych siebie, pomstując przeciw Wall Street i podkreślając, że chciwość powinna zostać ukarana, lecz cóż, okoliczności nie pozwalają.

Image Warto o tym pamiętać w kontekście tego, że neoliberalizm, rozumiany jako obowiązująca od 30 lat praktyka gospodarcza, wielokrotnie przeciwstawiał się literze własnej ideologii, gdy rządy Reagana, Clintona i Busha chętnie subsydiowały największe amerykańskie koncerny polegając na starej zasadzie: co jest dobre dla General Motors, jest też dobre dla Ameryki. Ten brak konsekwencji skłania dziś do niejednoznacznej diagnozy źródeł obecnego stanu gospodarki w USA. Po której stronie leży wina za bliski rozpadowi stan systemu finansowego: po stronie rynku, czy polityki banku centralnego? Prawdą jest, że rynek zbiera cięgi, jak nigdy; czołowi publicyści gospodarczy, np. Martin Wolf z „Financial Times” pisał o końcu mitu wolnego rynku, a w marcu szef Deutche Bank oświadczył, że przestał wierzyć w samoregulujący się rynek.

Są, rzecz jasna, inne głosy, zwłaszcza w kraju takim jak Polska, gdzie właśnie na wolnorynkowej ideologii zbudowano tożsamość Trzeciej Rzeczpospolitej. Nie tylko ultrakonserwatywni ekscentrycy, jak Janusz Korwin-Mikke, ale i pilnie słuchani przez media eksperci, jak Robert Gwiazdowski, czy Jan Winiecki, przyczyn amerykańskiej zapaści dopatrują się w polityce państwa. Według Gwiazdowskiego, „jeśli coś upada, to na pewno nie kapitalizm”, a za załamanie odpowiedzialny jest keynesizm. Biorąc pod uwagę, że oficjalna doktryna neoliberalna głosiła radykalne zerwanie z Keynesem, trzeba umieć ocenić ten osobliwy pogląd z odpowiedniej perspektywy. Tak jak cała problematyka rynku, tak i to zagadnienie pełne jest dwuznaczności.

{mospagebreak} 

Nie można twierdzić, że krach finansowy w USA spowodowany interwencją państwa, ponieważ nie można za interwencję uznać regulowanie stóp procentowych przez FED, gdyż nie dochodzi tu do ingerencji w mechanizm rynkowy. Prawdą jest, że polityka pieniężna prowadzona całe lata przez Greenspana (stopa równa 1 procent!), przyczyniła się do nadpłynności w sektorze finansowym, stanowiąc swoisty katalizator bańki spekulacyjnej. Jednak uzasadnieniem tej polityki była przecież ślepa wiara w rynek, który miał zutylizować pieniądz nieustannie mnożony przez system kredytowy dzięki temu, że podobno stanowi bezbłędny mechanizm alokacyjny – zwłaszcza rynek kapitałowy, odznaczający się idealną płynnością. Stało się inaczej i to właśnie ten mechanizm rozniósł zarazę toksycznych aktywów, o bezwartościowości których kluczowi gracze dowiedzieli się, gdy było już za późno.

Nie można mówić o keynesizmie, ponieważ keynesizm nie sprowadza się do operowania stopą procentową przez bank centralny. Kluczowym jego elementem jest wspomaganie popytowej strony gospodarki. I oto stajemy w obliczu najciekawszego aspektu konającego dziś systemu. Neoliberalna praktyka nie mogła się bowiem obejść bez subsydiowania popytu – tym razem jednak uprawianego przez prywatne banki za pośrednictwem ich rozpasanej polityki kredytowej. Gospodarka amerykańska stała się tym samym swego rodzaju poligonem doświadczalnym dla perwersyjnej, sprywatyzowanej wersji keynesizmu, która tym różni się od jego tradycyjnej odmiany, że nakręcanie popytu nie idzie w parze ani z pełnym zatrudnieniem, ani z publicznymi lub nawet prywatnymi inwestycjami w przyszły wzrost w ramach tzw. realnej gospodarki. Skoro wzrost  w ostatnim ćwierćwieczu, jak zauważył ekonomista Robert Brenner, przebiegał od jednej bańki spekulacyjnej do kolejnej, to sektor finansowy funkcjonował dzięki przelewaniu z pustego w próżne, a wolny rynek jedynie sprzyjał utrwaleniu tego stanu rzeczy, nie mogąc zapobiec horrendalnej finansjeryzacji całego organizmu gospodarczego.

Błędem jest również sugestia, że źródłem obecnych problemów jest nieodpowiedzialna postawa konsumentów, którym rzekomo przewróciło się w głowach, zamarzyło im się życie ponad stan i oddali się nieopamiętanemu szałowi zaciągania niespłacalnych kredytów. Rzeczywistość wygląda inaczej. Pamiętać należy, że niemal 80 mln Ameryknów ma problem ze spłatą kredytu jaki zaciągnęli na pokrycie kosztów leczenia. Dopiero od niedawna, od kiedy coraz bardziej widoczne staje się niedomaganie gospodarki USA, zaczęto otwarcie mówić o problemie postępującego rozwarstwienia i amerykańskiej biedy. Według niektórych szacunków, siła nabywcza pensji większości pracowników spadła poniżej poziomu z początku lat 60. Niezależnie więc od konsekwencji, jakie pociąga za sobą kultura konsumpcjonizmu, subsydiowanie popytu przez system bankowy jest świadectwem stanu w jakim znalazł się amerykański kapitalizm, w którym od 30 lat zyskowność firm oparta jest na logice tłamszenia płac. W tej sytuacji patologiczny przerost systemu finansowego jest prostą konsekwencja dezindustrializacji gospodarki, której materialna strona kuleje, mogąc liczyć jedynie na taki popyt, jaki akurat zapewnią jej banki, rozdając ludziom pieniądze.

Image W kontekście obecnych wydarzeń dopuszcza się zazwyczaj mówienie o kryzysie neoliberalizmu, z irytacją i zażenowaniem spotykają się jednak twierdzenia o kryzysie kapitalizmu. Ale jak tu nie mówić o kryzysie kapitalizmu, skoro bez subsydiowania popytu pustym pieniądzem, rynek wymiany towarów i usług nie jest zdolny do reprodukcji? Teoretycznie wirtualizacja gospodarki może postępować w nieskończoność, właśnie dzięki odpowiedniemu zorganizowaniu systemu finansowego. Ludzie jednak nie żyją w świecie coraz bardziej nieczytelnych „instrumentów pochodnych”, lecz w świecie domów, samochodów i najróżniejszych sprzętów czyniących życie wygodniejszym. Statystyki wykazujące stale zmniejszającą się dynamikę społeczną w zakresie pozycji majątkowej, mogą słabo do nich docierać. Silnie jednak przemawia do nich to, że na ich oczach rozpada się American Dream. Bo nie było nim żadne marzenie o pójściu w ślady Rockefellera, lecz marzenie o własnym aucie, mieszkaniu na przedmieściu, rodzinnych wakacjach w Disneylandzie i pikniku z grillem. Dzisiaj zaś dla wielu wszystko to, łącznie z grillem, zawisło na włosku. System gospodarczy, który każe im ryzykować ten styl życia w imię nieustannie zwyżkujących indeksów giełdowych z konieczności stanie w obliczu coraz wyraźniejszej politycznej delegitymizacji. O ile amerykański kapitalizm nie będzie zdolny do „rematerializacji” gospodarki, o ile zdolności do zaspokojenia podstawowych potrzeb społecznych nie wpisze do kluczowych miar własnej efektywności – przestanie funkcjonować.

John C. Bogle, nestor amerykańskich rynków kapitałowych, wydał niedawno książkę pt. The Battle for the Soul of Capitalism (Yale University Press, 2006), w której ubolewa nad stanem, w jakim znalazł się dzisiejszy kapitalizm. Dawny etos, powiada Bogle, na którym podobno zbudowano amerykańskie prosperity, oparty na własności, odpowiedzialności, długoterminowym inwestowaniu i odroczonej gratyfikacji, rozpadł się i ustąpił miejsca „kapitalizmowi menadżerskiemu”, w którym miejsce pozostało już tylko na chciwość i hazard. Właściciele kapitału przestali go kontrolować, oddając jego los ręce wyspecjalizowanych „magików” od inwestycyjnych sztuczek, którzy korzystając z nieprzejrzystych form inwestowania i migając się od wszelkiej odpowiedzialności, żerując na naiwności większości uczestników rynku, dążą do maksymalizacji krótkoterminowych zysków, czego skutkiem jest nie tylko destabilizacja rynków finansowych, ale i rujnowanie całej gospodarki, gdy fundusze private equity rzucają się na szpitale lub infrastrukturę publiczną. Głosząc swoje kazania i nawołując do nawrócenia się na protestancki etos przedsiębiorczości, Bogle nie wyjaśnia jednak, jak postawić tamę anty-etosowi. W końcu upowszechnił się on dlatego, że okazał się on opłacalny dla grubych ryb finansjery, a plankton musiał dać się ponieść wzbudzonej przez nie fali. A wszystko to prowadziła przecież niewidzialna ręka rynku. Joseph Stiglitz twierdzi, że ręka ta jest niewidzialna po prostu dlatego, że jej nie ma. Zarazem całkiem widzialne są dziś efekty wiary w niewidzialność.

Gdy Paulson i Bernanke na wspólnym wystąpieniu oświadczyli: We are from the government and we are here to help, Ronald Reagan musiał przewrócić się w grobie. Wyrachowana bezczelność odwołania się do słynnej frazy, stworzyć miała wrażenie symbolicznego przełomu, kończącego epokę neoliberalnej hegemonii. Faktycznie jednak zakończyli ją zwykli amerykanie, masowo opowiadając się przeciwko akcji ratunkowej. Nie zrobili tego motywowani głęboką, libertariańską wiarą w zbawienne wyzwolenie rynku spod państwowego ucisku, ale dlatego, że stracili wiarę w mit cudownej maszynki do robienia wielkich pieniędzy dla wszystkich. Dziś dobrze widać, jak wolnorynkowe frazesy coraz bardziej nieporadnie maskują gospodarczą codzienność „realnego kapitalizmu”. Rynek okazał się rozregulowanym, nieprzewidywalnym konstruktem, zaklętym kręgiem nieprzejrzystych instytucji działających pod dyktando elity speców od „inwestycji”, którzy na nadmuchiwaniu bańki kredytowej zarobili dziesiątki, a nawet setki milionów. Kompleks finansowo-hipoteczny to połączenie przemyślanej polityki pieniężnej oraz stopniowo budowanego od czasów Roosevelta systemu instytucji i ustaw, rozwijanych przez lata pod hasłem budowy „społeczeństwa własności”. Dzisiaj społeczeństwo własności wygląda na swoją własną karykaturę: mniej niż połowa wartości mieszkań Amerykanów faktycznie do nich należy, a przejęcia nieruchomości za długi idą w miliony. Wybiórczość interwencji Paulsona – komu iść z pomocą, Lehman Brothers czy AIG? – uświadomiła opinii publicznej, że rynek, który próbuje się ratować, kręci się wokół pewnych kluczowych podmiotów, a ich interes zawsze musi pozostać na wierzchu, ponieważ wszyscy inni od nich zależą. Okazuje się, że na rynku wolność niezwykle łatwo przeistacza się w zależność, i to o bardzo prostym kierunku: mali zależą od wielkich, którzy na nich przerzucają ryzyko. Logika ta stanowiła nie tylko podstawę sektora subprime, ale sięga się po nią również wtedy, gdy okazuje się, że „wielcy” sami źle ocenili ryzyko, w związku z czym ponownie chcą je przerzucić – tym razem na podatników.

Neoliberalizm odchodzi otrzymując ciosy z dwu stron. Kongres zaakceptował plan ratunkowy, otwarcie przyznając, że dalsze poleganie na „niewidzialnej ręce” doprowadzi do katastrofy, a większość ekonomistów i dziennikarzy przytakuje, choć z bólem serca. W społeczeństwie zaś czara goryczy się przelała, porzucono wiarę w to, że bogaczom należy się całkowita swoboda podporządkowania sobie całości stosunków gospodarczych, a uczynienie z chciwości cnoty, jest ścieżką wiodącą donikąd. Istotny wydaje się fakt, że Izba Reprezentantów przyjęła plan ratunkowy po poprawkach Senatu, przewidujących m.in. ustawowe ugraniczenie kosmicznych premii dla niekompetentnych menadżerów i anulowanie koszmarnych inicjatyw podatkowych podjętych jeszcze przez ekipę Reagana, wpychających niejednokrotnie ludzi ubogich w stawki podatkowe obowiązujące najbogatszych. Dotychczasowe wzorce upolitycznienia gospodarki odchodzą w niepamięć, a świadczyć może o tym fakt, jak dalece obie partie, republikańska i demokratyczna, zostały wewnętrznie podzielone w kwestii planu ratowania Wall Street.

Image Niezależnie więc od tego, ku jakiemu konkretnie modelowi zmierzać będzie amerykańska gospodarka, będziemy świadkami przesuwania się polityki w kierunku gospodarki realnej i położenia nacisku na poziom życia Amerykanów. The Nation, czołowy lewicowy tygodnik w USA, proponuje szereg postulatów nie bez powodu ochrzczonych mianem nowego New Dealu, ale powrót do tradycyjnego keynesizmu będzie niezwykle trudny ze względu na stopień zglobalizowania amerykańskiej gospodarki. Kto wie, czy nie wymagałoby to w ogóle poważnego okrojenia masy rynków kapitałowych, w których topiona jest obecnie jedna trzecia zysków amerykańskich firm. Być może będzie to możliwe, gdy w ślady Morgan Stanley i Goldman Sachs pójdą inne molochy finansowe – jeśli przetrwają. Za okoliczność sprzyjającą powrotowi jakiejś trudnej do określenia wersji keynesizmu można uznać fakt, że infrastruktura publiczna wymaga wielkiego doinwestowania.

Co jednak najważniejsze, ogólnospołeczną reakcją na traumę kryzysu, który już zaczął się rozprzestrzeniać na gospodarkę realną – o czym przekonują dane o stopie bezrobocia – będzie zapewne powszechny nacisk na konsekwentną demokratyzację sfery publicznej w USA. O ile amerykanie znani są aktywności obywatelskiej na szczeblu lokalnym, o tyle kwestie ogólne, dotyczące społeczeństwa całościowo, rozstrzygane są w rzeczywistości przez niezwykle wąskie grono elit, reprezentujące dominujące grupy interesów biznesowych i politycznych. Od czasu nasilenia się ruchów alterglobalistycznych, w amerykańskiej popkulturze funkcjonuje osobliwa ikona, szydercza karykatura flagi narodowej, gdzie obok białych i czerwonych pasów, na błękitnym tle widnieją nie gwiazdy, a znaki towarowe najpotężniejszych koncernów. Termin „Corporate America” wyraża obawę o samą demokrację, która zaczyna nabierać coraz bardziej fasadowego charakteru, jeśli w regularnych wyborach przysłowiowy John Smith otrzymuje możliwość wyboru tylko pomiędzy takimi opcjami, które opłacają się gigantom lobbingu, fatycznie kontrolującym kształt życia społeczno-gospodarczego w USA. Niebagatelne znaczenie ma tu oligarchiczny podział amerykańskich mediów pomiędzy kilka wielkich korporacji, z których newsów telewizyjnych można dowiedzieć się z grubsza tego samego, próżno jednak szukać tam informacji o nieustannie spadających płacach realnych w USA. Wizja ożywienia demokratycznych pryncypiów, z których najważniejszym jest zdolność społeczeństwa do samostanowienia w zakresie powszechnie odczuwanych problemów, będzie wymagać ogólnonarodowej debaty nad kształtem życia gospodarczego. Jeśli do niej dojdzie i faktycznie dopuszczone zostaną do głosu wszystkie warstwy społeczne, skupi się ona na kluczowym pytaniu: jakie mechanizmy dadzą amerykanom gwarancję, że maszyneria gospodarcza pracować będzie z korzyścią dla wszystkich. Rola samego rynku w wizji nowego ładu ekonomicznego nie jest przesądzona. Jak zauważył tygodnik Business Week, jedna czwarta pracowników w USA, to tzw. working poor. Dla nich rynek oznacza po prostu tyle, że jutro w ogóle mogą nie mieć pracy, a bank może zlicytować ich dom.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża jedynie prywatne poglądy autora