Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Zbigniew Jankowski: Demokracja - dynamit w rękach ludu


24 styczeń 2007
A A A

Stany Zjednoczone nazwane przez jednego ze swoich prezydentów „najsprawiedliwszym, najbardziej postępowym, najbardziej honorowym i najbardziej oświeconym narodem świata” od ponad dwustu lat zaangażowane są w procesie „poszerzania granic demokracji”. (1) Tak głosi dominująca w naszej kulturze legenda, której prostotę i piękno – dzięki gorliwemu zaangażowaniu menedżerów kultury – nauczyliśmy się kochać bardziej niż szanować i poznawać fakty historyczne. Wątpliwą korzyść daje jednak społeczeństwu wykształcenie, za sprawą którego łatwiej jest wierzyć niż rozumieć.

Demokracja w naszej kulturze ma bardzo przewrotne i iluzoryczne znaczenie. Jak do tej pory bardziej sprawdzała się w roli militarnego sztandaru, niż utopijnej idei oświeceniowej zrodzonej z racjonalnego przekonania, że dążenie do wolności i sprawiedliwości społecznej wymaga równego, świadomego i powszechnego uczestnictwa wszystkich obywateli w kontrolowaniu działań instytucji, odgrywających kluczową rolę w akumulacji i dystrybucji środków egzystencji ludzkiej. Dla postępowych myślicieli oświeceniowych XVIII wieku instytucjami takimi były państwa, kościoły i korporacje handlowe.

Pokoleniem politycznym, które na forum publicznym rozpoczęło dyskusję na temat demokracji, byli założyciele północnoamerykańskiej republiki. Z całą pewnością pod jednym przynajmniej względem byli pokoleniem wyjątkowym: stworzyli jedyną elitę polityczną w historii swojego państwa, która mogła poszczycić się bogatą kulturą intelektualną. W epoce oświecenia – inaczej niż obecnie – politycy uchodzili za wybitnych intelektualistów. Mało kto pisał na temat demokracji więcej i dyskutował o przyszłości państwa bardziej elokwentnie i wymownie niż trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych, Thomas Jefferson, czy jego sekretarz stanu James Madison, nazywany twórcą amerykańskiej konstytucji. Sposób w jaki postrzegano wtedy prawa demokratyczne i – co dużo ważniejsze – w jaki asekurowano interesy wpływowych grup kupieckich i feudalnej elity plantatorów kolonialnych, powinien służyć jako punkt wyjścia do zrozumienia prawdziwego oblicza zachodniej demokracji.  

Nowa konstytucja – pisał James Madison w liście do Thomasa Jeffersona – odzwierciedla „bardziej obraz feudalnego systemu republik, jeśli takim sformułowaniem można się posłużyć, niż konfederację niezależnych stanów”.(2) W konstytucji Stanów Zjednoczonych, w Deklaracji Niepodległości i w Deklaracji Praw Człowieka słowo „demokracja” nie pojawiło się ani razu, a w najznamienitszej publikacji społeczno-politycznej w całej historii USA, uznawanej do dziś za największe źródło wiedzy o początkach istnienia republiki, „Federalist Papers”, terminu „demokracja” użyto zaledwie w czterech miejscach – w numerach 10, 14, 48 i 63 (na 87 wydań pisma), a pisał o niej tylko Madison, i to w sposób bardzo sceptyczny, by nie powiedzieć negatywny. Dwaj pozostali autorzy publikacji Alexander Hamilton i John Jay, pamiętani jako zwolennicy silnej władzy, wzorowanej na monarchistycznym modelu brytyjskim, o demokracji nie wspomnieli ani razu.

Tematem ówczesnej dyskusji politycznej był sposób kontrolowania handlu, państwa i kościołów. Sama demokracja była jednak koncepcją radykalną i rewolucyjną – „złem najgorszym ze wszystkich”, jak wyrażał się o niej jeden z założycieli państwa, wiceprezydent Elbridge Gerry, a Alexander Hamilton wyjaśniał, że "każda społeczność składa się z grupy mniejszości i grupy większości. Pierwszą tworzą bogaci i wysoko urodzeni, druga – to masy społeczne... Lud jest buntowniczy i zmienny, rzadko potrafi poprawnie oceniać i decydować". Edmund Randolph – pierwszy minister sprawiedliwości – podkreślał nawet, że powodem wszystkich problemów państwa były „buntowniczość i szaleństwa demokracji”. (3)

Gdy w roku 1803 obszar Luizjany przyłączono do Stanów Zjednoczonych, liderzy partii republikańsko-demokratycznej, Jefferson i Madison, dali pierwsze historyczne świadectwo owego legendarnego, 200-letniego procesu „poszerzania granic demokracji”, stanowiącego dziś naczelny motyw polityczno-historycznej indoktrynacji społeczeństw Zachodu. Oświadczyli wtedy, że nie zamierzają pozwolić mieszkańcom Nowego Orleanu wybierać swoich reprezentantów, do czasu aż określona liczba osób godnych zaufania ze stanów północnych napłynie do miasta. Wprowadzono tam więc dyktaturę wojskową. Nowy Orlean, zamieszkały przez dużą liczbę uchodźców z Meksyku, był pierwszym wyrazistym przykładem tego, jak pojmowano amerykańską demokrację, która nigdy nie miała oznaczać hasła, definiowanego w leksykonach i encyklopediach jako „rządy ludu”.

Niewiele później John Quincy Adams, uznawany dość zgodnie przez amerykańskich historyków i politologów za najwybitniejszego sekretarza stanu w całej historii państwa, stanął przed podobnym problemem. Na pytanie, czy jest w stanie uznać aspiracje demokratyczne społeczeństw Ameryki Łacińskiej i czy Stany Zjednoczone są skłonne poprzeć te tendencje, jego odpowiedź była jednoznaczna. Poszerzenie demokracji na te tereny John Quincy Adams – członek najbardziej wpływowego rodu politycznego w historii USA – uznał za zadanie niewykonalne. Twierdził, że narody Ameryki Łacińskiej posiadają całkowicie „odmienną tradycję polityczną”, odmienne „przekonania religijne” oraz „inne preferencje polityczne”. W konsekwencji takiego rozumowania elity polityczne USA nie tylko nie angażowały się w proces poszerzania granic demokracji, ale były i są najbardziej znaczącym czynnikiem jej ograniczania. Prawa demokratyczne stanowiły zawsze cel żmudnej, poniżającej i nierzadko krwawej walki tych, których status społeczny umieszczał poza granicą demokracji.

Bądźmy pewni, była to zawsze granica dobrze strzeżona prawem, ustanawianym przez elitę rządzącą. Znoszono ją tylko pod wpływem silnej presji społecznej lub jako wynik politycznego przetargu, przynoszącego korzyści, jakie wynikają z szansy poszerzenia własnego elektoratu w walce wyborczej. Do Madisonowskiej konstytucji dopisywano więc z upływem czasu poprawki, głoszące, że „prawa wyborcze obywateli USA nie będą OGRANICZANE ze względu na rasę i kolor skóry” w 1870 roku i dużo później, w 1920 roku(!), że „prawa wyborcze obywateli USA nie będą OGRANICZANE ze względu na płeć”. Prawa wyborcze oznaczały (i oznaczają do dziś) zaledwie możliwość wybierania stronnictw politycznych, których tradycyjnym zadaniem, o jakim pisał Madison, było strzeżenie „praw własności” uprzywilejowanej mniejszości. Chyba nikt nie ujął tej kwestii bardziej wyraziście i otwarcie niż John Jay, jeden ze współtwórców Stanów Zjednoczonych, stwierdzając, że „ludzie, którzy posiadają państwo, powinni nim rządzić”.(4) Nigdy w całej historii USA demokracja nie oznaczała rządów większości tzn. rządów, w których inicjatywa polityczna byłaby wynikiem otwartej debaty publicznej, prowadzonej przy współudziale świadomych i dobrze poinformowanych obywateli, rozumiejących interesy indywidualne na tle interesów całej społeczności. Obywatele państwa nie uczestniczyli w rządzeniu. Mogli liczyć zaledwie – choć w bardzo ograniczonym stopniu – na to, że będą informowani o decyzjach rządu, funkcjonującego w wysoce zhierarchizowanym systemie, łączącym cechy merytokracji – czyli władzy ekspertów – i plutokracji, czyli rządów arystokracji finansowej. Treść porozumienia NAFTA nie była konsultowana z obywatelami Ameryki Północnej, a spotkania klubu państw bogatych G8 odbywają się zawsze w atmosferze najwyższej pogardy dla podstawowych założeń demokratycznej koegzystencji, jakie – poza kręgami faszystowskimi – cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem tłumów od ponad dwustu już lat.

Nie jest żadną tajemnicą, że w XIX wieku socjalny darwinizm służył jako obiektywne narzędzie naukowej interpretacji rzeczywistości społecznej i w respektowanych kręgach politycznych darzono go najwyższym uznaniem. Demokrację, jeśli ktokolwiek o niej mówił, kojarzono bardziej z zagrożeniem dla elitarnej władzy niż ze szczytnym ideałem, prowadzącym do powszechnego współuczestniczenia w rządzeniu. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzeba ludziom, którzy rządzą, jest dzielenie się władzą i przywilejem. Kto tej prawdy nie zrozumiał, powinien w większym skupieniu obejrzeć raz jeszcze romantyczne dzieło filmowe „Titanic”.

Warto jednak podkreślić, że sposób, w jaki waszyngtońska elita polityczna zmuszona była traktować demokrację, zmieniał się na przestrzeni historii bardzo znacząco. Demokratyczne przeobrażenia społeczne lat 60. ubiegłego wieku sprawiły, że na szczytach władzy o demokracji trzeba było zacząć mówić z szacunkiem, a szacunek ten powiązać z tradycją. Richard Nixon był prezydentem, który na trwałe rozwinął sztandar demokracji, jako ważną część amerykańskiego wizerunku międzynarodowego i politycznego public relations. To on, jako pierwszy, wyznał swojemu narodowi, że najwybitniejszym prezydentem Stanów Zjednoczonych w XX wieku był Woodrow Wilson ze względu na jego wielkie i pamiętne „zaangażowanie dla demokracji”. Od czasu Nixona każdy amerykański prezydent solidarnie deklarował poparcie dla idei krzewienia demokracji na świecie, określanej mianem idei Wilsonowskiej. Słynne hasło Wilsona „to make the world safe for democracy” – czyli „uczynić świat bezpiecznym dla demokracji” – przyniosło jednak więcej zamieszania w historii niż bezpieczeństwa, na jakie, jak dotąd, nie zasłużyła sobie znienawidzona w kręgach elitarnych władza ludu, czyli demokracja. 

Woodrow Wilson obejmował władzę w niezwykle burzliwym okresie historii światowego kapitalizmu. Gdy rozpoczynał pierwszą swoją kadencję w roku 1913 wyznał jednak, że, „byłoby wielką ironią mojej prezydentury, gdybym poważnie musiał zająć się polityką międzynarodową”. Jego wiedza na temat stosunków międzynarodowych była raczej „żenująca, ponieważ nie bardzo się w nich wyznawał i nie specjalnie go one interesowały” – komentował wybitny historyk amerykańskiej dyplomacji Walter LaFeber. Prezydentura Wilsona miała w istocie ironiczny przebieg. Pierwszym problemem – ujawniającym „zaangażowanie dla demokracji” i „prawo narodów do samostanowienia” – z jakim przyszło mu się zmierzyć, była rewolucja w Meksyku – pierwsza wielka rewolucja XX wieku, po której nastąpiły niemal jednocześnie rewolucja w Rosji i w Chinach. 

Kampania meksykańska Wilsona z jego słynną frazą „mam zamiar nauczyć Latynosów, jak wybiera się dobrych ludzi”, nie należała do politycznych sukcesów w amerykańskiej „tradycji demokratycznej”. Walter LaFeber określił ją jako posunięcie polityczne, które wywołało „niemal dyplomatyczny i militarny kryzys”. W roli nauczycieli demokracji do Meksyku wysłano 6000 żołnierzy pod dowództwem generała Pershinga, których zadaniem było bronić meksykańskie złoża ropy naftowej potrzebne wtedy amerykańskiej i brytyjskiej flocie wojennej. Wszystko po to, aby kilkadziesiąt lat później amerykańscy prezydenci i eksperci przemysłu public relations mogli wygłaszać oratoria na temat „zaangażowania dla demokracji” „najsprawiedliwszego narodu świata”.

Retoryka demokratyczna potrzebowała jednak czasu, aby na trwałe rozkwitnąć w języku polityki na najwyższym szczeblu. Z początku jej urok nie wzbudzał zachwytów. Człowiekiem, który dość wcześnie ujawnił sceptyczny stosunek do demagogii demokratycznej Wilsona, był jego własny sekretarz stanu, Robert Lansing, nowojorski prawnik z Wall Street, w tamtym czasie czołowy ekspert w dziedzinie polityki międzynarodowej. Komentując dziwaczne i pełne hipokryzji wypowiedzi swojego prezydenta na temat demokracji, Lansing wyznał: „nie sądzę, że prezydent zdaje sobie sprawę, że trzyma w ręku dynamit. (…) Nie sądzę, że przemyślał to [co mówi na temat demokracji] i w efekcie, obawiam się, że może wywołać eksplozję”. (5)

Z obawy przed eksplozją, retoryki demokratycznej Wilsona nie podejmował już żaden z jego następców. Przez całe lata 30., 40., 50. i do połowy lat 60. tęsknota za Wilsonowskim idealizmem zniknęła z politycznej sceny, a prezydenci nie mówili do narodu o demokracji. Mówili o władzy i jej sile (power politics). Wilson był przez lata obiektem drwin w szanowanych kręgach amerykańskiej elity politycznej. Dean Acheson, uznawany przez wielu za najwybitniejszego sekretarza stanu XX wieku, z ironią odnosił się do idei Wilsonowskiej koncepcji samostanowienia narodów. Motywy amerykańskiej polityki międzynarodowej, pozbawione Wilsonowskiego idealizmu i bez zbędnych demokratycznych deklaracji ujmował tak: „chcemy dopomóc narodom, które myślą tak samo jak my, aby mogły dalej żyć w sposób, jaki tego pragną”, co – porzucając dyplomatyczną frazeologię – miało ostrzegać, że „nie pozwolimy aby narody, które myślą inaczej niż my, stały nam na drodze”, w czasach, w których interesy amerykańskich korporacji miały już zasięg globalny. (6)

George Kennan, jeden z twórców idei zimnej wojny, i jeden z ważniejszych filarów amerykańskiej polityki w XX wieku, w druzgoczący sposób krytykował Wilsona, przestrzegając wielokrotnie przed złem wynikającym z moralizatorstwa w amerykańskiej polityce międzynarodowej. Jego korzeni dopatrywał się właśnie w Wilsonowskim idealizmie. W roku 1948 Kennan trzeźwo doradzał: „Mamy w posiadaniu około 50% wszystkich bogactw świata, a stanowimy zaledwie 6,3% jego populacji. … W tej sytuacji nie możemy dopuścić do tego, aby stać się obiektem zazdrości innych czy przyczyną czyjegokolwiek niezadowolenia. Naszym głównym zadaniem w nadchodzącym czasie będzie wypracowanie modelu stosunków międzynarodowych, który umożliwi nam utrzymanie obecnego stanu nierówności. (…) Aby tego dokonać, będziemy musieli uwolnić się od wszelkich sentymentów i marzycielstwa, a naszą uwagę skupić na najważniejszych celach narodowych”. Z tego też powodu „powinniśmy zakończyć rozważania na temat tak mglistych i  (…) nierealnych celów jak prawa człowieka, podnoszenie standardu życia i demokratyzacja. Już w niedalekiej przyszłości przyjdzie nam działać w czystych koncepcjach siły. Im mniej zatem utrudniać będziemy sobie życie idealistycznymi sloganami, tym lepiej dla nas samych”. (7)

Inny cieszący się respektem politolog, mentor amerykańskiego dziennikarstwa i doradca prezydencki Walter Lippmann, jeden z najbardziej wpływowych intelektualistów XX wieku, ujawniał również bardzo trzeźwy i pozbawiony Wilsonowskiego idealizmu, tradycyjny, elitarny stosunek do problemu rządzenia, pisząc w 1927 roku, że „człowiek nie posiada własnego zdania na temat wszystkich spraw publicznych. Nie rozumie zdarzeń, ich przyczyn ani skutków. Bo dlaczego miałby je rozumieć? Nie ma najmniejszego powodu przypuszczać – tak jak mistycy demokracji zwykli to czynić – że połączenie ignorancji jednostek, tworzących masy społeczne, może stworzyć stałą siłę napędową życia publicznego”. (8)

Byli jednak tacy, którzy utrzymując pozytywny stosunek do hierarchicznego, czyli autorytarnego porządku społecznego z afirmacją wypowiadali się o demokracji, odsłaniając tym samym nowe horyzonty przed przyszłymi mistrzami politycznej demagogii. Oto co pisał w swoim słynnym dziele „Propaganda” w 1928 roku pionier współczesnej socjotechniki i korporacyjnej propagandy (public relations) wielki Edward Bernays, zaliczany do grona najważniejszych postaci, które ukształtowały współczesną cywilizację: „Świadome i inteligentne manipulowanie zorganizowanymi zwyczajami i poglądami mas społecznych jest znaczącym elementem demokratycznego społeczeństwa. Ci, którzy manipulują owym niewidocznym mechanizmem społecznym, stanowią niewidzialny rząd, sprawujący faktyczną władzę w naszym państwie. Jesteśmy rządzeni, nasze opinie, gusty i poglądy kreowane w znacznym stopniu przez ludzi, o których nigdy nie słyszeliśmy. Jest to logiczną konsekwencją sposobu, w jaki funkcjonuje nasze demokratyczne społeczeństwo. (...) Niemal w każdej czynności naszego codziennego życia, czy to w sferze politycznej czy ekonomicznej, w naszym społecznym zachowaniu, czy etycznym myśleniu, dominuje nad nami stosunkowo niewielka grupa osób, (...) które rozumieją procesy psychiczne i społeczne wzorce zachowań mas. To właśnie oni, z pomocą protekcji, kontrolują opinię publiczną”(9) i dzięki temu sprawują kontrolę nad systemem politycznym, który może funkcjonować bez aktywnego udziału większości społecznej.

Korporacyjna kontrola radiofonii i telewizji umożliwiła udoskonalenie technik rządzenia poprzez kształtowanie opinii publicznej. Nowe mass media, skonstruowano na wzór systemu, który Michel Foucault określił jako „panoptycyzm”, czyli – wzorowaną na pomyśle projektu osiemnastowiecznego więzienia – strukturę, której główną funkcją było wzmacnianie machiny władzy.(10) W układzie takim strumień informacji przesyłany jest jednokierunkowo z centralnego punktu do pozbawionych interaktywnych możliwości biernych odbiorców. Takie medialne „panopticum”, zaadoptowane na potrzeby działalności korporacyjnej i państwowej, okazało się doskonałym „narzędziem mobilizacji mas, które jest tańsze od przemocy, przekupstwa czy innych metod kontroli”, jak entuzjastycznie zapewniał Harold Lasswell, jeden z twórców współczesnej teorii komunikacji. (11)

Ani radiofonia ani telewizja (ani współczesna informatyka) nie rozwinęły się jako instrumenty komunikacji, realizujące demokratyczne potrzeby ludzi, mimo że „radio to najpotężniejsze narzędzie edukacji społecznej, jakie widział świat. Może być użyte do zniekształcania faktów i oszukiwania społeczeństwa. Kwestia, czy zostanie wykorzystane właśnie do tego celu czy też użyte będzie w interesie społecznym, jest, w moim przekonaniu, najważniejszym problemem dnia dzisiejszego” – ostrzegał wybitny filozof i pedagog John Dewey w 1934 roku, kiedy korporacyjna Ameryka wygrywała wielką bitwę o radiofonię, toczoną z obywatelami państwa, a rząd Adolfa Hitlera w Niemczech tworzył najbardziej przyjazny dla amerykańskich korporacji klimat inwestycyjny w Europie, również z dużą pomocą radiofonii. Joy Elmer Morgan, wydawca magazynu „Journal” Narodowego Stowarzyszenia Edukacyjnego, pisał: „Radiofonia w XX wieku wywoła albo wielki chaos albo rozwinie cywilizację światowego ładu. To co w przyszłości nastąpi, będzie w dużym stopniu zależeć od tego, czy wykorzysta się ją do celów edukacyjnych czy też jako instrument egoistycznej zachłanności. (…) W całej historii USA nie mieliśmy podobnego przykładu gospodarczej nieodpowiedzialności i braku wyobraźni o tak kolosalnych i dalekosiężnych konsekwencjach jak ten, polegający na przekazaniu wszystkich kanałów radiowych, niemal w całości, na cele komercyjne”. Morgan otwarcie przestrzegał: „ktokolwiek przejmie kontrolę nad radiem, będzie w efekcie kontrolował rozwój gatunku ludzkiego”. Komercjalizacji radiofonii przeciwstawiali się nie tylko progresywni intelektualiści. W prasie odnotowywano: „niezadowolenie z obecnego systemu radiofonicznego i skutków, jakie on niesie, jest niemal powszechne”. „Niecałe 5% ludzi wyraża zadowolenie. Wśród pozostałych 95%, ponad połowa gotowa jest poprzeć każdy rodzaj działania, prowadzący do radykalnej zmiany”. W 1932 roku „Business Week” odnotowywał: „radiofonii zagraża rewolta słuchaczy (…) Dziennikarze prasowi otrzymują coraz więcej listów od słuchaczy, protestujących przeciwko denerwującej wrzawie handlowej” i „przekształcaniu ich domów w salony sprzedaży”. (12) Tylko naszej obecnej politycznej ignorancji zawdzięczać możemy przekonanie, że wyhodowanie takiego monstrum, jakim są korporacyjne media, dokonać mogło się w warunkach demokratycznych. Polskie środowiska intelektualne nie posiadają na szczęście na ten temat własnego zdania.

W elitarnych kręgach politycznych wizja demokracji budziła zawsze trwogę. „W latach 60. byliśmy świadkami drastycznego wzrostu demokratycznego zaangażowania w Ameryce” – alarmował Samuel Huntington, wyrażając poważne zaniepokojenie faktem, że „nastąpił zauważalny wzrost świadomości wśród ludności czarnej, indiańskiej, meksykańskiej, białych grup etnicznych, studentów oraz kobiet, z których wszyscy jednoczyli się i organizowali w nowych strukturach…”, co – budząc oczywiste zaniepokojenie establishmentu – prowadziło do „umacniania idei równości jako celu w życiu społecznym, gospodarczym i politycznym”. „Istotą demokratycznego zaangażowania lat 60. – jak z przerażeniem podkreślał Huntington – było powszechne zagrożenie dla istniejącego systemu władzy”. Wyjaśniał dalej, że „skuteczne działanie demokratycznego systemu politycznego zazwyczaj wymaga pewnego stopnia zobojętnienia i braku zaangażowania ze strony jakiejś części ludności. W przeszłości w obrębie każdego demokratycznego społeczeństwa istniała mniejsza lub większa część populacji, która nie uczestniczyła aktywnie w polityce. Ten brak zaangażowania jest sam w sobie niedemokratyczny – przyznawał harwardzki politolog – jednak stanowi on jeden z czynników umożliwiających skuteczne funkcjonowanie demokracji”. (13) Na temat tego, czy przypadkiem on sam nie zechciałby dobrowolnie przyłączyć się do owej „zobojętnionej” i „niezaangażowanej” politycznie grupy „marginalnej”, po to by umożliwić demokracji „skuteczniejsze funkcjonowanie”, ten wielki krzewiciel globalnego chrześcijaństwa i wybitny neoliberalny kulturoznawca nie wypowiedział się. Zwróćmy tylko uwagę, że „niedemokratyczne czynniki umożliwiające skuteczne funkcjonowanie demokracji” stanowią ważny atrybut harwardzkiej logiki najwyższych lotów, z którą nie tak łatwo dałoby się przebić na polskiej maturze.

Polityka to jednak poważna nauka – dziedzina tylko dla orłów. Do takich orłów należy z całą pewnością Zbigniew Brzeziński, główny twórca Komisji Trójstronnej powołanej w latach 70. na życzenie jego bliskiego przyjaciela Davida Rockefellera, zaniepokojonego wówczas dość poważnie procesami demokratycznymi, postępującymi w zachodnim świecie. Komisja, zrzeszająca najbardziej wpływowe postacie światowego kapitalizmu – czyli tych, „którzy posiadają państwo” – miała za zadanie podjąć – na skalę globalną – kroki, zmierzające do ograniczenia „przesadnej demokracji”, jak ujęto to w oficjalnym oświadczeniu w raporcie „Zarządzanie demokracjami”. Zaangażowani w działaniu neoliberałowie przyznali, że demokracja jest OK., ale „jest tylko jednym ze sposobów ustanawiania władzy” – ogłosili w swoim raporcie, dodając, że „często roszczenia ludzi o wysokich kompetencjach, pozycji społecznej, doświadczeniu i szczególnych talentach mogą przeważyć nad prawem demokracji, stanowiącym metodę powoływania władzy”. (14) Metody autorytarne mają bowiem priorytet wyższy od rządów ludu. O tym, w epoce orwellowskiej, powinno wiedzieć każde dziecko.   

Przesłanie Komisji Trójstronnej było czytelne. „Tajemnica i oszustwo są nieodłącznymi atrybutami rządzenia”, tłumaczył Huntington. Ci, którzy posiadają świat, będą nim rządzić, zgodnie z odwieczną logiką autorytarnej, hierarchicznej tradycji społecznej. Jeżeli ten stan rzeczy będzie powszechnie akceptowany, wówczas powiewająca nad naszymi głowami flaga demokratyczna nie sprawi rządzącym problemu. Mamy jednak pamiętać, że gdyby z jakichkolwiek powodów powstały propozycje zmiany organizacji życia społecznego albo istniejący porządek poddano by fundamentalnej krytyce, wówczas klub ludzi o wysokich kompetencjach i statucie społecznym będzie zmuszony interweniować.

Z demokracją nie powinniśmy bowiem przesadzać, podobnie jak nie powinniśmy ulegać „przesadnej wrażliwości na problemy mniejszości”, czyli „politycznej poprawności”, stanowiącej bezdyskusyjną perłę intelektualnej kultury Zachodu końca XX wieku, jaką eksperci od kontroli opinii publicznej wykreowali na fali zaniepokojenia „przesadną demokracją” w erze neoliberalnej krucjaty globalistycznej. Ideologiczna indoktrynacja wymaga dziś, aby polityczny dyskurs ograniczany był przez dwa propagandowe bufory, wytyczające obszary niedozwolone w publicznej dyskusji. Jeden obszar wyznacza koncepcja politycznej poprawności, powstała do wykluczania z dyskusji publicznej argumentów, sklasyfikowanych jako „przesadna wrażliwość” na problemy owego Huntingtonowskiego „zobojętnionego” i „niezaangażowanego” politycznie „marginesu”. Drugi niedozwolony obszar mieści się za czarną bramą z napisem „teoria spiskowa”, przez którą wchodzi się prosto na pole minowe w dyskusji publicznej. Wkraczanie na to pole to wyrok śmierci dla każdego, kto ośmiela się podejrzewać, że „przesadne bogactwo”, „przesadna monopolizacja władzy”, „przesadne militaryzacja”, czy wreszcie „przesadna korporatyzacja” mogą mieć jakikolwiek wpływ na jakość życia społeczeństwa. Sugerowanie bowiem, że elity rządzące światową gospodarką mogą kierować się względami innymi niż interes pozostałych mieszkańców planety jest największym bluźnierstwem, stanowiącym kwintesencję teorii spiskowej i dyskutowanie na ten temat zasługuje na wzgardę i publiczne wykluczenie. Zadaniem poprawnie wykształconego obywatela zachodniej demokracji jest pokorne akceptowanie i służalcze propagowanie tezy, że elity są jej największym skarbem i dbanie o ich interesy jest najszlachetniejszym celem i wartością życia. Oprócz usługiwania, każdy musi też nauczyć się rozumieć, że kultura Zachodu jest najsprawiedliwszą, najbardziej postępową, najbardziej honorową i najbardziej oświeconą kulturą świata. Właśnie na takim fundamencie filozoficznym opiera się konstrukcja mitologicznej demokracji zachodniej, gdzie „ten, który płaci grajkowi, podaje ton”.

Niniejszy tekst redakcja Portalu Spraw Zagranicznych otrzymała bezpośrednio od autora.

_________________________________________________
PRZYPISY:
(1) Słowa, które wypowiedział prezydent Woodrow Wilson, cytował William Appleman Williams w The Tragedy of American Diplomacy, W.W. Norton, 1984, s. 84, a opinię felietonisty dziennika Washington Post na temat poszerzania demokracji przytoczył Walter LaFeber w wykładzie, wygłoszonym 25.04.2006 r. w Beacon Theater, New York City;
(2) W. Appleman Williams, The Contours of American History, A Quadrangle Paperback, Chicago, 1966, s. 160;
(3) M. Parenti, Democracy for the Few, Thomson Wadsworth, Seventh Edition, 2002, s. 42, 45;
(4) wikipedia.org, John Jay quotations;
(5) W. LaFeber, wykład wygłoszony w Beacon Theatre, Manhattan, New York, 25.04.2006, dostępny na stronie Cornell University
www.alumni.cornell.edu/lafeber/
(6) W. Appleman Williams, The Contours of American History, s. 17;
(7) G. F. Kennan, Policy Planning Study 23 (PPS23), Foreign Relations of the United States (FRUS), 1948;
(8) W. Lippmann, The Phantom Public, Transaction Publishers, 2006 (orig. Macmillan, NY, 1927), s. 29;
(9) E. Bernays, Propaganda, IG Publishing, 2005 (orig. H. Liveright, NY, 1928), s. 37;
(10) S. Ewen, All Consuming Images, The Politics of Style in Contemporary Culture, Basic Books, 1988, s. 200;
(11) H. Lasswell, cytowany w A. Carey, Taking the Risk Out of Democracy, University of Illinois Press, 1997, s. 81;
(12) R. W. McChesney, Rich Media, Poor Democracy, Communication Politics in Dubious Times, The New Press, New York, 2000, s. 200-202, 194;
(13) H. Zinn, A People’s History of the United States, Harper Collins Publishers, 2003, s. 558-560;
(14) Fragmenty dokumentów Komisji Trójstronnej, publikowane na stronach University of Colorado at Boulder, K.H. Lewis, Anxiety and Cynicism in the 1970s,
www.colorado.edu/AmStudies/lewis/2010/anxiety.htm.