Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Unia Europejska Joanna Mieszko-Wiórkiewicz: Niemcy a& czyli zawrotna karuzela interesów

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz: Niemcy a& czyli zawrotna karuzela interesów


07 czerwiec 2007
A A A

„Wasser predigen, Wein trinken – O wodzie głoszą, sami wino piją” – fakt, iż to stare przysłowie powtarzane jest w ostatnim czasie niezmiernie często przez ludzi rozmaitych zawodów i branż, mniej lub bardziej wykształconych, pokazuje, że Niemcy anno 2007 to kraj podzielony jak nigdy przedtem na „górę” i „doły”.

„Góra” czyli koalicja rządowa udowadnia każdego dnia na nowo, że obawy publicystów o wspólny rząd dwóch wielkich partii, które – każda na własną rękę – przegrały wybory – spełniają się z nawiązką. Niemiecka machina koalicyjna obraca się przede wszystkim wokół jednego, jak utrzymać się na stołkach. Dzięki odpowiednio wczesnej eliminacji wybitnych osobowości w przemyśle politycznym i szczególnej solidarności „miernych, ale wiernych” nie jest to jednak zadaniem szczególnie trudnym. Od dawna nie ma już zasadniczych różnic pomiędzy unią CDU/CSU i SPD, o FDP nie wspominając (Zieloni należą już definitywnie do historii). Dlatego ministrowie-koalicjanci oraz zastępy ich popleczników mogą bez skrupułów przemieszczać się jetami w ważnych sprawach wagi państwowej pomiędzy Berlinem a najbardziej atrakcyjnymi stolicami i celami turystycznymi. W tzw. międzyczasie w Bundestagu zgodnie przegłosowywane są reformy, które komplikują jeszcze bardziej i tak już dawno rozregulowany system społeczno-socjalny najpotężniejszego państwa – członka europejskiego imperium.

„Reformie” zdrowia groził spektakularny upadek, zanim jeszcze została uchwalona. Dopiero osobista interwencja kanclerz Angeli Merkel, zręczne wyeliminowanie z gry krytycznej Bawarii i kompletne zignorowanie opinii fachowców spowodowały, że „reforma” zdrowia stała się 1 kwietnia faktem. A Szefowa, jak pisze o niej niemiecka prasa, mogła oddać się kierowaniu Unią Europejską i przygotowaniom do czerwcowego spotkania głów państw G-8 & Rosja w Heiligendamm w pobliżu Rostocku..... Notabene, wokół hotelu, w którym odbędzie się to spotkanie, zostanie wybudowany trzymetrowej wysokości mur chroniący Georga W. Busha & Co przed talibami i Al Qaidą, choć ostatni RAF-owski terrorysta, który od 24 lat siedzi w więzieniu nie tylko nie został ułaskawiony przez prezydenta Koehlera, ale nawet nie dostał przepustki na Wielkanoc, bo zamiast się pokajać ponowił przysięgę walki z kapitalizmem. Tak więc Angela Merkel może być zupełnie spokojna, że czerwcowa garden party w Heiligendamm za murem  obstawionym  przez 18 tys. policjantów niemieckich plus służby amerykańskie oraz momentami dochodzącą do 10 km szerokości „zoną bezpieczeństwa” przebiegnie bez zakłóceń, a w zamian – kto wie - może wreszcie uda się uzyskać krzesło w Radzie Bezpieczeństwa.

Tym bardziej, że wstrzemięźliwość poprzedniego rządu w sprawie udziału Niemiec w okupacji Afganistanu także została już w Bundestagu skorygowana i od teraz niemieckie zwiadowcze Tornada  przez co najmniej kolejnych 15 lat, będą penetrowały turnie Hindukuszu pod amerykańskimi rozkazami.  Po afgańskiej ziemi poruszają się już liczne niemieckie samochody opancerzone typu „Dino” i czołgi typu „Marder”. W wyposażeniu wojskowym wszystkich krajów- producentów broni znajdują się niemieckie komponenty. W r. 2005, kiedy Niemcy Schroedera rzekomo nie angażowały się w okupację Iraku, tam właśnie eksportowały prawie 1/3 swojej produkcji zbrojeniowej. Przede wszystkim jednak zaspakajane są potrzeby krajowe. A te rosną. Bowiem wiarygodność niemieckiej polityki na forum międzynarodowym musi być poparta odpowiednim wyposażeniem. Choć już w ubiegłym roku wydatki na Bundeswehrę znacznie wzrosły, to w bieżącym roku budżet ministerstwa obrony znów podniesiono o pół miliarda euro. A wszystko po to, by niemieckie wojsko mogło skutecznie chronić niemieckie interesy na całej kuli ziemskiej: na Bałkanach, Afganistanie, w Sudanie, Kongo, przy wybrzeżu Libanu (co oznacza przełamanie dotychczasowego tabu - Niemcy angażują się militarnie na Bliskim Wschodzie) – w sumie 14 tysięcy żołnierzy niemieckich w pięciu równoczesnych „operacjach” zwalcza „światowy terroryzm”. Szczególnie operacja w Kongu powinna była wzbudzić czujność polskiego rządu, i to jeszcze zanim zdecydowano się na udział w niej Polski. „Stabilność w regionie bogatym w złoża naturalne służy również niemieckiej gospodarce” – uzasadniał w Bundestagu decyzję o tejże operacji minister obrony RFN  Franz Josef Jung (CDU). W Kongu chodzi przede wszystkim o zabezpieczenie wydobycia rud uranu w kopalniach należących do Niemców. Fakt, że Berlin potrafił zrobić z tego sprawę o znaczeniu europejskim, dowodzi propagandowych talentów Niemców. Czy wystarczą one do przeforsowania przez prawie nikogo niechcianej Konstytucji Europejskiej, jeszcze nie wiemy. Istnieją różne jej warianty, które wahają się pomiędzy kosmetycznymi poprawkami i nowymi referendami, po dwuklasową UE, w której jedne państwa miałyby prawo do referendum, a inne nie (choć ten pomysł pewnie upadnie, bo rząd niemiecki nie ma najmniejszego zaufania do własnego narodu). Ostateczna decyzja zapaść ma w czerwcu po wyborach we Francji, ale Angela Merkel ma na obróbkę szefów europejskich rządów o wiele więcej czasu niż by się zdawało. Tak się bowiem korzystnie złożyło, że zanim Niemcy objęły przewodnictwo w Unii Europejskiej, wydano w Brukseli we wrześniu ubiegłego roku „regulację” o ścisłej trójstronnej współpracy przewodzących krajów. Tak więc wpływ Niemiec na decyzje unijne przedłuży się praktycznie do półtora roku na czas prezydencji Portugalii i Słowenii. Jest to szansa, jakiej dotąd żaden inny kraj nie miał. W tym wypadku chodzi o kraj, który ma w Brukseli najwięcej własnych urzędników, a w Strasburgu najwięcej parlamentarzystów, najsilniejsze lobby i najbardziej ambitne cele.

Nie mniej ważna od Brukseli jest dla Berlina Moskwa. Na biurku Angeli Merkel od pierwszego dnia urzędowania stoi portret carycy Katarzyny. Ścisła współpraca z tak ogromnym i nienasyconym rynkiem zbytu, jak rosyjski, należy obok współpracy z Chinami do niemieckich priorytetów. Jeszcze parę lat temu, rosyjski prezydent przyjeżdżając do Berlina musiał prosić o odroczenie długów i znosić w pokorze krytykę swojej polityki wobec Czeczenii oraz Michaiła Chodorkowskego. Od czasu, gdy prezydent Putin wpłacił na ręce kanclerza Schroedera dwa mld euro tytułem spłaty długów, wszystko się odmieniło. W październiku ub. roku Putin przybył do Berlina już nie po prośbie, ale jako inwestor. Rosyjskie firmy wchodzą do Niemiec całą parą i wygląda to nieomal tak, jak w roku 1945 szturm Berlina, tyle że bez katiuszy. Od czasów, gdy piętnaście lat temu wszystkie salony gier w RFN znalazły się w rosyjskich rękach minęła cała epoka. Dziś Rosjanie są właścicielami niemieckich koncernów energetycznych, chemicznych, przemysłu ciężkiego, a nawet udziałowcami dotąd wyłącznie francusko-niemieckiego koncernu przemysłu lotniczego i satelitarnego EADS/Airbus (Wniesztorgbank – 5% udziałów warte 800 mln euro), o którym ostatnio zrobiło się głośno z powodu likwidacji kilku fabryk w Niemczech i Francji oraz związanych z tym strajków. Putin zapowiada także chęć udziału w przemyśle samochodowym i elektrotechnicznym. Pierwszym miastem, które uroczyście podpisało oficjalny dokument o ścisłej współpracy z Rosją jest bankowa metropolia, siedziba m.in. Banku Europejskiego: Frankfurt nad Menem. Następne stoją już w kolejce. Co ma ta współpraca przynieść i jak daleko ma sięgać – trudno określić. Oczywiście perłą w niemiecko-rosyjskiej koronie ma być znany w Polsce 1200-kilometrowy  rurociąg, którym po dnie Bałtyku ma popłynąć rosyjski gaz do leżącego niedaleko Szczecina Greifswaldu. Polacy mogą od nas go kupować - stwierdził wielkodusznie publicysta „Berliner Zeitung” dziwiąc się polskim protestom. Do budującego rurociąg konsorcjum należy rosyjski Gazprom (51 proc. udziałów) oraz niemieckie E.on i BASF. Szefem rady nadzorczej jest były kanclerz Niemiec, Gerhard Schroeder.

Niemcy są tylko etapem w rosyjskim marszu na Zachód (w połowie ub. roku inwestycje rosyjskie na świecie wyniosły prawie 13 mld dolarów) i pomyliłby się ten, kto sądziłby, że ta ekspansja wzbudza w Niemczech entuzjazm. W końcu nawet w Berlinie nie brak sceptyków, którzy półgłosem pytają, na ile wiązanie się z rosyjskimi firmami jest wiązaniem się z Kremlem. I jaki efekt może dać znana na całym świecie rosyjska korupcja? Minister spraw zagranicznych i zarazem wicekanclerz Frank-Walter Steinmeier nie ma wątpliwości. Cel niemieckiej polityki wobec Europy wschodniej to: „żeby Europa nieodwołalnie związała się z Rosją.” I choć Angela Merkel zdaje się patrzeć na ten cel nieco bardziej krytycznie, nie sposób nie zauważyć, że i ona stała się już zdecydowanie bardziej przyjazna Moskwie. Choć początkowo trudno było jej przełknąć fakt, że Putin za plecami Berlina namotał wejście Rosji do EADS, bo obawiała się reakcji Waszyngtonu, dziś to ona chce w imieniu Unii jak najszybciej podpisać nowy traktat o współpracy z Rosją. A Warszawa jak na złość staje okoniem. Nikt w Niemczech nie rozumie i nawet nie chce rozumieć dlaczego, poza przekonaniem, że Polacy to wieczni awanturnicy. W żadnej gazecie czy radiu, nie wspominając o telewizji, podobnie jak w przypadku rurociągu bałtyckiego, nie przedstawiono polskich argumentów. Niemiecka racja stanu potrzebuje na drodze swojej przyjaźni z Rosją Polski słabej, a przynajmniej rządu, z którym można się klepać po plecach i wymienić zdawkowe uprzejmości, lecz który powinien znać swoje miejsce w szeregu i się z niego nie wychylać. To samo dotyczy zresztą pozostałych  krajów Europy wschodniej i południowej.

Nie ulega wątpliwości, że istnieją dziś co najmniej dwa państwa niemieckie. Pierwsze, którego pełno na pierwszych stronach gazet i w czołówkach dzienników TV i o którym była mowa powyżej, czyli prawiąca kazania o wodzie, a spijająca miody i wina „góra”. Drugie, to tzw. „doły” razem z 5 milionami bezrobotnych, które tę wodę piją. Trudno powiedzieć, ile jest naprawdę bezrobotnych, bo w tej dziedzinie wszelkie statystyki nie mówią prawdy. Bezrobotni, którym z brukselskich funduszy pomocowych „funduje się” wieczne kursy komputerowe lub takie, gdzie przez 9 miesięcy uczą pisania podań o pracę, której i tak nie ma, wykreślani są ze statystyki. To samo dzieje się z bezrobotnymi, którzy biorą udział w pracach zlecanych przez urząd pracy za 1,5 euro/godz. dodatkowo do otrzymywanej zapomogi. Pomimo, że nadal są de facto bezrobotnymi, figurują w statystykach jako pracobiorcy. Dzięki tej ekwilibrystyce udało się „poprawić” liczby tak, by Angela Merkel mogła je uznać za swój sukces. I chociaż nie ma tygodnia bez wieści o kolejnych setkach i tysiącach skreślanych miejsc pracy, jednocześnie można podkreślać, że statystyki są lepsze niż w ostatnich latach. „Istnieją kłamstwa, obrzydliwe kłamstwa i statystyki” – powiedział kiedyś ktoś, kto się znał na rzeczy.

Jednak nie bezrobocie, lecz korupcja to problem numer jeden dzisiejszych Niemiec. „Smarować” trzeba wszędzie, szczególnie, kiedy się posiada firmę. Im wyżej ktoś jest w hierarchii, tym więcej kosztuje jego podpis i tym bardziej może się czuć bezkarny, jak to udowodniły afery managerów firm Mannesmanna, Volkswagena czy Siemensa. Jeszcze do roku 2002 w kwestionariuszu podatkowym można było oficjalnie przyznawać, ile i komu wręczyło się łapówki. Odpisywało się tę sumę od podatku. I choć te możliwości zlikwidowano, system i przyzwyczajenia pozostały. A coraz bardziej dramatyczne raporty Transparency International, która ma swoją główną siedzibę właśnie w Berlinie warte są w mediach zaledwie krótkich wzmianek.

Wydawałoby się, że tak rozdyskutowany i uświadomiony naród powinien przynajmniej u „czwartej władzy”, czyli w mediach znaleźć wsparcie i zrozumienie. To, że jest inaczej, to jedynie dowód na to, że skorupa medialna przepuszcza informacje w jedną stronę – z góry na dół. Czasem tylko, późno w nocy można usłyszeć wypowiadane przez jakiegoś nieortodoksyjnego publicystę, a jeszcze rzadziej polityka, słowa, od których pierzcha sen. Na przykład diagnozę, że społeczeństwo w tutejszym systemie jest wyłącznie towarem. űródłem bogactwa jest pojedynczy człowiek. Obojętnie, czy dysponuje dużą, czy małą siłą nabywczą. Nawet jeśli nie dysponuje nieomal żadną, to jeszcze można z niego wydusić jego zasiłek. Problem moralności nie zostaje przez nikogo poruszany. Wartości społeczne? Dyskusja wróciła w Niemczech do sławetnych przedwojennych trzech „K” dla kobiet: Kinder, Küche, Kirche (dzieci, kuchnia, kościół), nawet, jeżeli trzecie K zamieniło się dziś się w groteskę. Postęp? W zarządzonej przez ONZ dorocznej ankiecie o poziomie wykształcenia młodzieży Niemcy zostają daleko w tyle. System szkolnictwa jest przestarzały, a infrastruktura zapyziała i niedoinwestowana – tu zgadzają się wszyscy. Mało zainteresowane są tylko władze. Problem leży rzekomo w chronicznym braku funduszy. Jednocześnie na początku roku okazało się, że zebrane w roku ubiegłym podatki przekroczyły najśmielsze oczekiwania i pani kanclerz przypadnie słodkie zadanie zdecydowania, na co zostaną wydane nadwyżki. Nie wiadomo jednak, czy pieniędzy wystarczy także dla szkół?
Nie lepiej jest ze studentami, z którymi – z chwilą, gdy skończą naukę – nie wiadomo, co począć. Znakomicie wykształceni w kraju i za granicą młodzi ludzie mogą liczyć najwyżej na... bezpłatne praktyki w firmach, a nawet instytucjach rządowych (jedynie Bruksela płaci praktykantom drobne kieszonkowe) „Pokolenie wiecznych praktykantów”- jak sami siebie nazywają – organizuje się w kółka samopomocowe. Przynajmniej można sobie wspólnie ponarzekać.

Nic dziwnego, że w takich warunkach wzrastają nastroje ksenofobiczne. Finansowana z państwowej kiesy neonazistowska NPD potrafiła wejść już do parlamentów w pięciu landach i osiągnęła to, że w Niemczech, a nawet w samej stolicy rzeczywiście, zgodnie z ich zapowiedziami, powstają „wolne zony”. Strefy wolne od obcokrajowców. Ale nawet najbardziej zamożni mieszczanie, którzy wygodnie żyją z wysokiej renty lub do niej dobijają i wydaje się, że niczego im nie brakuje, kwitują wszelkie trudności, z którymi borykają się głównie młodzi znanym już z Republiki Weimarskiej zdaniem: „Bo u nas za dużo jest obcokrajowców”.
Naturalnie nie wszyscy obarczają winą za stan państwa obcokrajowców. Członkowie partii ludowych, jako szczególnie oświeceni widzą i wiedzą więcej. Dlatego od zmierzchu ery Kohla i od środkowego Schroedera szeregi partii SPD i CDU/CSU gwałtownie topnieją. To, że partie nie pamiętają, co głosiły w trakcie kampanii wyborczych nie jest rzeczą nową. SPD w swoim programie wyborczym podkreślała, że nie wprowadzi żadnych podwyżek VAT. CDU/CSU zapowiadała podwyżki tylko o 2%. Tymczasem wspólnie podniosły VAT z 16 do 19%, co dobija handel detaliczny i małe firmy. Podobnie rzecz miała się z podniesieniem granicy wieku pracy do 67 lat (przy tym bezrobociu!). W efekcie rozwiązują się lokalne organizacje partyjne. Z SPD i CDU występują ludzie, którzy byli mięsem armatnim tych partii przez ostatnie 30-40 lat.
„Doły” nie mają wątpliwości: politycy porozumieli się „ponad podziałami“. Do tego znakomicie funkcjonuje, tak za Kohla i Schroedera, jak i za Merkel porozumienie polityki z elitami kapitałowymi. Już poprzednik pani kanclerz obniżył im podatki do śmiesznego poziomu, jakby mieli jeszcze czegoś za mało. 1 stycznia 2002 Schroeder razem ze swoim ministrem finansów zwolnili od podatku od zysków wszystkie tzw. hedgefonds,  które wobec takiego zaproszenia wdarły się hurmem do Niemiec i które niedawno Franz Müntefering, socjalistyczny koalicjant Angeli Merkel, nazwał obrazowo szarańczą, bo gdzie siądą, tam niszczą wszystko do gołej ziemi w celu wyciągnięcia maksymalnego zysku.

Łupem ich padł cały szereg znakomicie funkcjonujących firm, których załogi znalazły się na garnuszku państwa. Według dorocznych statystyk OECD przeciętne podatki w Niemczech wynoszą 34 proc., średnia europejska to 40 proc. (w krajach skandynawskich nawet 50 proc.) Gdyby Niemcy osiągnęły średni poziom europejski, wówczas miałyby w kasie 130 miliardów euro więcej i tym samym wszelkie cięcia socjalne oraz związane z nimi napięcia byłyby zbyteczne, a rząd mógłby poświęcić swój czas i energię na modernizowanie państwa.
Ale zdarzają się i wśród elit czarne owce. Multimilioner z Hamburga otwarcie zadeklarował, że chciałby płacić więcej podatków, lecz rząd ich najzwyczajniej nie chce. Politycy, którzy mają dość państwowych pieniędzy i są „sponsorowani” przez gospodarkę, chcą o niej wiedzieć jak najmniej. Choć to nie gdzie indziej, tylko na biurkach urzędników ministra spraw zagranicznych Joschki Fischera (pamięta go ktoś jeszcze?) powstała konstytucja europejska, która stawia prymat wolnego rynku nad prawami człowieka. Tymczasem zaledwie co trzeci Niemiec zatrudniony jest na wolnym rynku, a liczba zakładanych firm w kraju będącym mistrzem świata w eksporcie maleje z roku na rok. Już 3,4 miliony gospodarstw indywidualnych (ostrożnie szacując) jest niewypłacalne, w tym jedna trzecia to bardzo młodzi ludzie, którzy nie wahali się przed „łatwym kredytem” na kupno samochodu, sfinansowanie wycieczki do Tajlandii lub... zapłacenie studiów. Niemcy powinni być bardziej wytrzymali – głosi w swoich przemówieniach prezydent Bundesrepubliki. Wytrzymali na co?

Ale „góra” twierdzi, że „doły” nie potrafią nic, tylko wiecznie narzekać. Dlatego optymizm jest pompowany opłacanymi przez rząd kampaniami propagandowymi w mediach i na billbordach, czy jak kto chce – reklamowymi. Największej z nich pikanterii dodał fakt, że powtarzała goebbelsowskie hasło z lat trzydziestych: „Wir sind Deutschland” – „Jesteśmy Niemcami”


----------------------------------------------------------
Tekst pt. "Niemcy a… czyli zawrotna karuzela interesów " pochodzi z miesięcznika "Odra".

Redakcja psz.pl otrzymała ww. tekst od autorki. Publikacja w Portalu Spraw Zagranicznych psz.pl za wiedzą i zgodą Mieczysława Orskiego - redaktora naczelnego "Odry".