Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Unia Europejska Michał Cyran: Co po populizmie?

Michał Cyran: Co po populizmie?


09 marzec 2010
A A A

W Holandii szybuje Wilders, na Węgrzech wzlatuje Jobbik. Słupki populistów zaczynają rosnąć. I bardzo dobrze!

Słowo ‘populizm’ stało się w pewnym momencie dziennikarskim wytrychem. Podnoszące łeb nacjonalizmy europejskie i sprzyjający im okres kryzysu gospodarczego stawiają co jakiś czas znak zapytania przy idei zjednoczonej Europy. Po ubiegłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego sporo osób przecierało oczy ze zdumienia, gdy widzieli jak dotychczasowy margines sceny politycznej zaczyna się rozpychać, zajmując coraz wygodniejszą pozycję. W Brukseli i Strasburgu pojawili się nagle reprezentanci obozów, pochodzący z przeróżnych części Starego Kontynentu, przed którymi dziennikarze stawiali etykietę populistycznego rodowodu. Byli ubrani w drogie garnitury i jak sami mówili – reprezentowali lud. Dodajmy, że to lud rdzenny, stojący wyraźnie w opozycji wobec obcych, którzy zdaniem wspomnianych polityków winni są wszelkim chorobom trawiącym Europę od wewnątrz.

Image
Geert Wilders (cc) wikipedia
Przed tygodniem, w holenderskich wyborach samorządowych, Partia Wolności powąchała szczyty. Ugrupowanie Geerta Wildersa wystawiło listy tylko w dwóch miastach. Zwyciężyło w liczącym ponad 180 tysięcy mieszkańców Almere, a w Hadze stało się drugą siłą polityczną. Wyścig lokalny w tym kraju zwykle mało kogo obchodził. Tym razem jest inaczej. Dziewiątego czerwca odbędą się wybory parlamentarne, a wyniki sondaży wydają się dla rozpędzonych populistów wyjątkowo hojne, wprawiając jednocześnie w drżenie dotychczasowych liderów. Ci ostatni budowali (którąś z kolei) koalicję, pozbawioną wspólnej wizji na wiele problemów (głównie polityki społecznej), zjadających codziennie społeczną tkankę. Niska frekwencja wyborców oznacza brak zainteresowania prowadzoną polityką, stającą się w oczach obywateli bardziej spektaklem niż konfrontacją z rzeczywistymi kłopotami. Wilders, zajmując miejsce po zamordowanym osiem lat temu Fortuynie, przyciągnął znudzonych wyborców głośną artykulacją. Nie ważne, że brak mu głębszej wizji konstruktywnej polityki, istotny jest sam atak na miałkie centrum, jaki stanowią zlepione, praktycznie przestające się różnić tradycyjne partie. Ludzie dostali nowy wybór – to wystarczyło.

Zanim do urn pójdą Holendrzy, wcześniej zrobią to Węgrzy. Populiści i tym razem mają się dobrze, ale tutaj kontekst jest nieco inny od tego spod znaku tulipana. Od momentu demonstracji, które przepłynęły przez ulice Budapesztu prawie cztery lata temu, po tym jak wyborcy usłyszeli słowa premiera na temat opłakanego stanu gospodarki, poparcie dla będących u steru socjaldemokratów zaczęło nurkować. Nic dziwnego – partia prowadziła politykę pozbawianą koncepcji, poskładaną z chaotycznych ruchów przy braku zdecydowania. Jej lewicowość często okazywała się jedynie pustym sloganem, za którym stał bezideowy trup. Pęczniejące frustracje obywateli świetnie wykorzystali populiści z Ruchu na rzecz Lepszych Węgier, częściej znani jako Jobbik. Podczas gdy rządzący ignorowali krytyczne głosy Węgrów, rzucając od czasu do czasu obietnicami i tonąc przy tym w kolejnych aferach, populiści przyszli w samą porę. Przedstawili alternatywę wobec trwającego letargu, przenosząc jednocześnie ciężar dyskusji na kwestie etniczne. Wymachiwali flagami nawiązującymi do faszystowskiej partii Strzałokrzyżowców z okresu II wojny światowej i obiecywali poprawę, jeśli tylko uda im się pozbyć wszystkich obcych, przede wszystkim Romów. To wystarczyło. Stan gospodarki, jak i piętrzące się konflikty narodowe, choćby z sąsiadami z północy, pchnęły Węgrów w objęcia demagogów. Ci nie udźwigną co prawda realnych problemów, jednak wymyślą zastępcze, wtaczając na polityczną scenę wybór, którego tak ostatnio brakuje nie tylko nad Dunajem. Jobbik nie ma co liczyć na kwietniowe zwycięstwo. Jego konkurent – Fidesz, jest zbyt silny. Radykałowie, wspinając się coraz wyżej, przypomnieli jednak socjaldemokratom czym jest tożsamość, którą ci ostatni utracili dawno temu.

Populiści zdobywają kolejne punkty i zapewne nie jest to dobra wiadomość. Pochylając się jednak nieco głębiej zobaczymy, że jest w tym coś dobrego. Zakneblowane konsensusem partie, szczególnie lewicowe, stają się miałkie i bezpłciowe. Ich oferta tkwi w gorsecie politycznej poprawności, którą na dobre rozpoczęła strategia trzeciej drogi, popychająca prawie wszystkich europejskich socjaldemokratów w przepaść. Teraz widać skutki – powoli wykruszają się ostatnie lewicowe obozy będące u władzy w europejskich państwach. Prawdziwe problemy społeczne nie zostały wymazane, jedynie chwilowo ukryte, natomiast wynikające z nich frustracje stają się doskonałą pożywką dla demagogów. Partia Wolności i Jobbik dobrze o tym wiedzą, dlatego łatwo zataczają coraz większe kręgi. I bardzo dobrze. Jeśli dzięki temu partie przestaną wciąż budować konsensusy ponad podziałami i przypomną sobie o swoim rodowodzie, będziemy mieć w polityce realny spór, a zatem wybór, bez którego nie ma pluralizmu.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.