Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Maciej Konarski: Czy leci z nami pilot? (komentarz)


23 czerwiec 2007
A A A

W Polsce pewne mechanizmy nigdy się nie zmieniają - bez względu na to jakiego koloru jest aktualnie rządząca opcja polityczna i jak blisko są ze sobą spokrewnieni jego przywódcy. Okazuje się bowiem, że nawet w kraju rządzonym przez dwóch bliźniaków kierowanie polityką zagraniczną wciąż sprowadza się do jednej wielkiej improwizacji.

Dyplomatyczny thriller sezonu znany szerzej jako szczyt Rady Europejskiej w Brukseli jest już nareszcie za nami. Publicyści zapewne długo będą się spierać czy wywalczony ostatniej nocy kompromis był sukcesem czy porażką polskiej dyplomacji. Dla mnie osobiście z obserwacji tego szczytu wynika jeden wniosek - problemy z koordynacją polskiej polityki zagranicznej mają się tak samo dobrze jak przez ostatnich 17 lat.

Gdy ponad rok temu Anna Fotyga zastąpiła Stefana Mellera na stanowisku szefa MSZ miałem nadzieję, że etap sporów kompetencyjnych polska dyplomacja ma już za sobą. Liczyłem, że wraz z „odzyskaniem MSZ” i ulokowaniem w gmachu na Szucha osoby bliskiej „dużemu pałacowi”, rolę koordynatora polskiej polityki zagranicznej przejmie definitywnie prezydent Lech Kaczyński. Wydarzenia ostatnich dni pokazują jednak jak płonne były te nadzieje. Na szczycie  w Brukseli stawiła się w komplecie śmietanka polskiej dyplomacji - z prezydentem i panią minister na czele. Decyzyjność i skuteczność tej imponującej delegacji była jednak dość mizerna, skoro ostateczny kompromis europejscy przywódcy zawarli dopiero po kilku rozmowach telefonicznych z premierem Jarosławem Kaczyńskim.

Łukasz Warzecha i paru innych publicystów wysunęło wniosek, że premier musiał interweniować osobiście, gdyż jego brat – osoba dość chimeryczna i drażliwa – słabo znosi napięcie i wielogodzinny wysiłek, związany z trudnymi i nierzadko dyplomatycznymi tylko z nazwy negocjacjami. Kuluary huczały również od plotek o ostrym sporze pomiędzy minister Fotygą a polskimi Szerpami. W tej sytuacji znany z żelaznych nerwów premier miał swą interwencją uratować polską delegację od zupełnej porażki.

Smaczku całej tej sprawie dodaje jeszcze fakt, że to ośrodek prezydencki miał odpowiadać za negocjacje w sprawach traktatu konstytucyjnego UE. Co więcej, od początku swej kadencji Lech Kaczyński wyraźnie dążył do zdobycia monopolu na kształtowanie polskiej polityki zagranicznej. Szczyt w Brukseli pokazuje jednak, że „duży pałac” nie radzi sobie z jej koordynacją i polska aktywność międzynarodowa pozostaje siłą rzeczy domeną zarówno prezydenta jak i premiera. W rezultacie wciąż nie wiadomo kto tak naprawdę kieruje polską polityką zagraniczną. Kto by pomyślał, że do takiej sytuacji może dojść w kraju, w którym rządzi homogeniczna i kierowana żelazną ręką partia, a urzędy prezydenta i premiera sprawują bracia bliźniacy.

W całej tej sprawie nie chodzi jednak niestety mniejsze lub większe zdolności dyplomatyczne Lecha Kaczyńskiego. Nasza, tak intensywnie broniona ostatnio przez różne ruchy i trybunały konstytucja, zawodzi na całej linii jeśli chodzi o podział kompetencji poszczególnych organów państwa w dziedzinie stosunków zewnętrznych. Dziś premier i prezydent są braćmi, więc zgrzyty i nieporozumienia pozostają – nomen omen – w rodzinie, a oba pałace mogą prezentować zasadniczo wspólną linię. Co stanie się jednak gdy oba te stanowiska przejmą mniej bliscy sobie politycy, lub co gorsza dojdzie do kolejnej koabitacji? Obawiam się, że może być tylko gorzej. Problemem samolotu o nazwie „polska polityka zagraniczna” nie jest bowiem jak się okazuje brak pilota, lecz ich nadmiar.