Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Styl Książka Leszek Sykulski: Ku Nowej Europie. Perspektywa Związku Unii Europejskiej i Rosji

Leszek Sykulski: Ku Nowej Europie. Perspektywa Związku Unii Europejskiej i Rosji


02 maj 2011
A A A

Książka Leszka Sykulskiego "Ku Nowej Europie. Perspektywa Związku Unii Europejskiej i Rosji" wydaje się być publikacją przełomową. Jest pierwszą wydaną współcześnie, a znaną autorowi tej recenzji publikacją w języku polskim, pozytywnie odnoszącą się do projektu zorganizowania w jeden podmiot geopolityczny przestrzeni eurazjatycko-śródziemnomorskiej. Świt Wielkiej Europy


Jak każda publikacja pionierska, pozostawia pewien niedosyt i nie jest pozbawiona szeregu niejasności, jednak nawet mając na uwadze te wszystkie wady, już samo ukazanie się książki Sykulskiego uwrażliwia na zagadnienia wcześniej obecne w rodzimej dyskusji nad tożsamością geopolityczną Polski, co najwyżej w formie wyrywkowej recepcji teorii i koncepcji zagranicznych, przedstawianych do tego przez polskich komentatorów na ogół w celowo zniekształcony, karykaturalny sposób. Można zatem powiedzieć, że Ku Nowej Europie... poszerza perspektywę polskiej myśli geopolitycznej, rozciąga jej horyzont, otwiera ją na idee, na które rodzimi autorzy i klasa polityczna próbowali ją wcześniej immunizować. Gdy przedstawiciele sfer akademickich, dziennikarskich i politycznych powtarzają w kółko, do znudzenia, składające się na swoistą mantrę atlantyzmu slogany podsuwane im przez amerykański aparat propagandowy, Sykulski podaje nam „czerwoną pigułkę”, po przełknięciu której, stajemy się świadomi, że poza geopolitycznym matrixem bloku atlantyckiego i napędzanej przez niego globalizacji, istnieją też alternatywne modele geopolityczne – zdaniem autora tej recenzji, uwarunkowane solidniej, bo geograficznie, nie zaś tylko ideologicznie lub czysto politycznie.

Przyjrzyjmy się tymczasem będącym rdzeniem książki, a przedstawionym przez Sykulskiego w dwóch ostatnich jej rozdziałach, diagnozie współczesnej sytuacji geopolitycznej w Europie i propozycjom jej przeformułowania.

Europa, zdaniem Sykulskiego, nie jest w stanie prowadzić własnej polityki zagranicznej ani własnej polityki bezpieczeństwa, gdyż uniemożliwiają jej to wewnętrzna niespójność i nastawiona na jej petryfikację polityka amerykańska. Utrzymanie na terytorium Europy amerykańskich instalacji wojskowych, w tym również broni nuklearnej, a także działania dyplomatyczne i projekty rozmieszczenia amerykańskich baz wojskowych w rozdzielającym Europę Zachodnią i Rosję regionie Pasa Środkowego, blokują zawiązanie się osi Paryż-Berlin-Moskwa, mającej być geopolitycznym kręgosłupem Nowej Europy. Konieczne jest, zdaniem Sykulskiego, zbliżenie Unii Europejskiej, zintegrowanej – jeśli okaże się to konieczne, nawet na zasadzie integracji asymetrycznej – wokół sworzni integracji francuskiego i niemieckiego, do Rosji. Zbliżenie powinno odbywać się poprzez transfer technologii oraz współpracę naukową i przemysłową, szczególnie w najbardziej innowacyjnych gałęziach gospodarki. Konieczna będzie konsolidacja potencjałów w zakresie technologii kosmicznej i podjęcie rywalizacji astrostrategicznej ze światem anglosaskim i Chinami. Zdynamizować współpracę gospodarczą między UE i Rosją oraz wzmocnić obydwa te podmioty w rywalizacji z anglosferą i Chinami ma zniesienie przez Unię wiz dla obywateli Rosji. Towarzyszyć temu powinno zniesienie ceł we wzajemnych stosunkach handlowych i ustalenie wspólnej taryfy celnej w handlu z podmiotami trzecimi. Zmierzać się powinno do osiągnięcia swobodnego przepływu towarów, usług i ludzi, co odpowiadałoby funkcjonalnie stanowi unii ekonomicznej. Jedność przestrzeni pomiędzy Atlantykiem i Pacyfikiem wzmacniać mają przecinające ją w poprzek infostrady i korytarze transportowe oraz tworzenie unijno-rosyjskich strategicznych inicjatyw biznesowych. Powinna też powstać wspólna przestrzeń bezpieczeństwa, składająca się z regionalnych podsystemów, wśród nich z podsystemu Nowego Międzymorza wspartego o Niemcy, Polskę, Włochy, Turcję i Rosję. Eurazjatycki system bezpieczeństwa powinien być zupełnie niezależny od atlantyckiego. Istnienie tego ostatniego, będącego formą wojskowego protektoratu USA nad pozostałymi państwami członkowskimi NATO, szczególnie po 1991 r., straciło swój sens. Obecnie atlantycki system bezpieczeństwa jest czynnikiem dezintegracji i destabilizacji Europy, dlatego też musi zostać rozmontowany. Niewystarczająca jest też skuteczność instytucji takich jak OBWE i Rada NATO-Rosja, na co dowodem szereg niewygaszonych lecz zamrożonych konfliktów na Bałkanach i w Europie Wschodniej. Wzmocnieniem potencjału jednoczącej się Europy ma być utworzenie europejskich sił zbrojnych, własnego systemu łączności, lotniczego i morskiego transportu strategicznego, systemu obrony przeciwrakietowej i wojskowego programu kosmicznego. Ułatwić ma to współpraca unijnych i rosyjskich koncernów zbrojeniowych. Sykulski dopuszcza też możliwość proliferacji broni atomowej poprzez przekazanie jej Niemcom, by w ten sposób uczynić projektowaną przez siebie oś transkontynentalną bardziej zrównoważoną, a przez to i bardziej znaczącą strategicznie. Realizowane przy kluczowej roli Francji projekty integracji śródziemnomorskiej powinny zmierzać do uczynienia Morza Śródziemnego morzem wewnętrznym Bloku Kontynentalnego. Konieczna będzie likwidacja stwarzającej zagrożenie dla bezpieczeństwa Bloku brytyjskiej enklawy w Gibraltarze. Utworzenie osi Berlin-Ankara i Moskwa-Teheran ma pomóc ustabilizować regiony czarnomorski, bliskowschodni i środkowoazjatycki. Kontrola nad półwyspem Azji Mniejszej i Wyżyną Irańską ma stworzyć geopolityczną podstawę pod trwałe oddziaływanie na obszar Bliskiego Wschodu, przestrzeń turańską i baseny Zatoki Perskiej i Morza Arabskiego. Turcję Sykulski widziałby jako przyszłego członka Unii Europejskiej. Wspólne inicjatywy unijno-rosyjskie powinny zabezpieczyć dla wpływów Bloku Kontynentalnego przestrzenie afrykańską, arktyczną i antarktyczną. Dominacja kosmiczna ma być dopełnieniem aspiracji Bloku.

Dla Polski przewiduje Sykulski rolę współtwórcy regionalnego układu o bezpieczeństwie zbiorowym. Jego filarami miałyby być Francja, Niemcy, Włochy, Turcja, Rosja i właśnie Polska. Układ powinien przewidywać powołanie stosownej, spajającej go instytucji politycznej oraz stworzenie własnego dowództwa wojskowego, sztabu i sił interwencyjnych przynajmniej w sile korpusu, zdolnych w oparciu o jednostki aeromobilne do podejmowania operacji w środkowej i wschodniej Europie. W konstelacji geopolitycznej projektowanej przez Sykulskiego nie ma miejsca dla Ukrainy; jako „państwo sezonowe” ma ona ulec rozpadowi na Galicję Wschodnią, Małorosję i spełniającą rolę geopolitycznego bufora (być może ze stacjonującym tam wojskowym kontyngentem stabilizacyjnym) Republikę Kijowską. Możliwa byłaby też wówczas zmiana statusu prawnomiędzynarodowego lub choćby prawno-administracyjnego (uzyskanie statusu autonomicznego) przez Krym i Ruś Zakarpacką.

Sykulski niewiele pisze jednak o warstwie fizycznej czy cywilizacyjnej kontynentu eurazjatyckiego, projektowi geopolitycznego uporządkowania którego poświęca swoją pracę. Może to jest właśnie jeden z najpoważniejszych braków tej książki. Nie dowiemy się z niej zgoła nic o geograficznych uwarunkowaniach projektowanego Bloku Kontynentalnego; nie poznamy jego wewnętrznego otoczenia demograficznego, surowcowego, strategicznego. Wzmiankowane są jedynie czynniki hydrograficzne przemawiające za dokonywaną przez autora klasyfikacją geopolityczną określonych obszarów (s. 16-17). Rozbudowany zostaje natomiast wywód historyczny, analiza współczesnych procesów politycznych, wreszcie warstwa koncepcyjna. Zaznaczmy w tym miejscu, że podejście takie odpowiada skądinąd zapowiedziom samego autora, wskazującego na cztery stosowane przez siebie przy pisaniu książki podstawowe wyznaczniki geopolitycznego stylu myślenia: rozpatrywanie rzeczywistości politycznej w aspektach wielkoprzestrzennych i globalnych, w perspektywie długookresowej i procesualnej, oraz w paradygmacie realistycznym (s. 8-10). W większości przypadków – choć jak zobaczymy nie zawsze – udaje się Sykulskiemu trzymać tych założeń.

Dla zrozumienia treści książki, szczególnie zaś jej najważniejszej części, którą jest rozdział trzeci (W stronę bloku kontynentalnego), konieczne jest zapoznanie się z terminologią stosowaną przez autora. Zaznajamiamy się zatem między innymi z pojęciami Eurazji, Światowej Wyspy, Heartlandu, Rimlandu, (s.13-14), następnie zaś także z rozróżnieniem na pomost bałtycko-czarnomorski i Niż Wschodnioeuropejski (s.23-25), pojęciem Pasa Środkowego (s. 71), megaregionu, makroregionu, czy sworznia integracji (s. 87). Pojawiają się też jednak pojęcia nader tajemnicze, znaczenie których trudno wywnioskować z kontekstu, w jakim je umieszczono, czy też nawet z całości pracy. Tytułem przykładu można by tu wskazać „południowy Heartland w Afryce subsaharyskiej” (s. 32; 35), bądź też pojęcie „panregionu”, którym określono Chiny i Indie (s. 88). Problem z pierwszym terminem polega na tym, że o ile autor wskazuje nam zarówno w tekście, jak i nawet na ilustrującej stosowny fragment mapce, lokalizację i zasięg Heartlandu eurazjatyckiego, o tyle podobnych informacji na temat jego afrykańskiego odpowiednika już nie podaje. Z kolei czytelnik dowiedziawszy się na poprzedniej stronie, że w porządku nakładających się na siebie wielkich przestrzeni, w ramach megaregionów można wyróżnić składające się na nie makroregiony, może się tylko domyślać, na którym szczeblu tej drabiny znaleźć się powinien przywołany niewiele dalej panregion. Raczej niejasno wypadają fragmenty, w których Sykulski definiuje pojęcia „post-historii” (s. 39) czy „hiperrzeczywistości” (s. 42), choć zapewne jest to konsekwencją wątpliwej przejrzystości wywodów samego twórcy tych terminów, czyli francuskiego postmodernistycznego autora Jana Baudrillarda (1929-2007). Cieszy natomiast przywołanie nazwiska popularnego także w Polsce futurologa i popularyzatora nauk ścisłych Michio Kaku (ur. 1947 r.). Sztuczny i nie znajdujący poznawczego uzasadnienia podział na nauki przyrodnicze i społeczne należy wreszcie odrzucić i dobrze, że Sykulski zdaje się ku temu skłaniać. Równie pozytywnie należy ocenić posłużenie się, popularnym ostatnio, szczególnie w rosyjskiej politologii, pojęciem wojen sieciowych (s. 39-42; 59-63), a także powiązanymi z nim pojęciami z zakresu metod tzw. „kształtowanego odbioru” (s. 61-62). Zastrzeżenia budzi natomiast niekiedy nazbyt swobodne użycie kolokwializmów przez autora. Chyba szczytem jest zacytowanie (s. 102) popularnego, ale raczej niespotykanego w bardziej formalnych wypowiedziach porzekadła „obudzić się z ręką w nocniku” (sic !). Nie sposób niestety nie zauważyć wyraźnych niedostatków korektorskich książki. Sporo jest w niej literówek, błędów składniowych, w niektórych miejscach brakuje spójników. Bardzo mocną stroną publikacji są natomiast liczne i edytorsko elegancko przygotowane mapki.

Wspomnieć warto wreszcie o niedodającym bynajmniej wywodowi przejrzystości, sposobie posługiwania się przez autora pojęciami „polityki imperialnej” i „imperializmu”. Naszym zdaniem zabrakło tutaj wyraźnego rozróżnienia i zarazem dookreślenia zakresu znaczeniowego obydwu pojęć.

Już w swojej poprzedniej pracy Geopolityka. Słownik terminologiczny (Warszawa 2009) utożsamił Sykulski „imperium” z rozległym terytorialnie, liczącym sobie powyżej 3 mln. kilometrów kwadratowych powierzchni mocarstwem. Tymczasem łaciński termin imperium, nie znaczy nic więcej jak „władza”. Nazwanie zatem jakiegoś obszaru „imperium” sugeruje uporządkowanie go przez władzę, w odróżnieniu od będącego strefą chaosu barbaricum. Uporządkowanie owo następuje poprzez odniesienie rzeczywistości doczesnej do rzeczywistości nadprzyrodzonej, Imperium bowiem jest jakością sakralną, o źródłach ponadludzkich. Jego władza ma charakter ponadnarodowy, zaś aspiracje – uniwersalistyczny. Imperium ma być doczesnym wyrazem porządku boskiego, zaś imperator reprezentantem Boga na ziemi. Nawet po odrzuceniu – stosownie do laickiego paradygmatu współczesnej profańskiej postaci nauk o polityce – treści metafizycznej przypisanej pojęciu Imperium, czynnikiem wyróżniającym tą konkretnie formę politycznego zorganizowania przestrzeni, pozostaje wciąż ponadnarodowy charakter władzy i uniwersalizm politycznych aspiracji. „Polityka imperialna” byłaby w tym kontekście polityką tworzenia, terytorialnego rozszerzania oraz umacniania prawowitej władzy (tak więc również porządku) o charakterze ponadnarodowym i uniwersalistycznym.

Sykulski jednak, niejako „jednym tchem”, posługuje się terminami „polityki imperialnej” i „imperializmu”(s.31-32), intencjonalnie lub nie, przypisując w ten sposób temu pierwszemu, wszystkie negatywne skojarzenia towarzyszące drugiemu. Termin „imperializm” używany jest bowiem na ogół, adekwatnie do znaczenia nadanego mu przez marksistowskiego ekonomistę Jana Hobsona (1858-1940) w jego fundamentalnej pracy Imperialism: A Study (1902), powielonego następnie przez Włodzimierza Lenina (1870-1924) w Империализм как высшая стадия капитализма (1916). Imperializm zatem, zarówno w rozumieniu politologicznym jak i w potocznym, wiązany jest z eksploatacją krajów ujarzmionych w imię partykularnego dobra klas posiadających i równie partykularnego dobra narodów państw imperialistycznych. O ile rolę państw eksploatatorskich można jednak z powodzeniem przypisać nowożytnym państwom imperialistycznym, państwom zajmującym pozycję „centrum” w strukturze kapitalistycznego systemu-świata, o tyle używanie tych samych pojęć do opisu tworów przednowożytnych, wznoszonych i wspierających się przecież bynajmniej nie na fundamentach wyłącznie merkantylno-utylitarnych, jest rażącą symplifikacją. Sykulski chyba w jakiś sposób to wyczuwa, bo pisząc o ekspansji zamorskiej państw romańskiej części Europy lub o azjatyckiej ekspansji Rosji, stara się unikać nazywania ich „imperiami”, zaś ich polityki „imperialistyczną” (lub nawet „imperialną”), lecz przecież i tak pozostaje wrażenie stawiania obok siebie chrześcijańskich uniwersalizmów bizantyjskiego lub habsburskiego, oraz podyktowanych logiką kapitalistycznej eksploatacji, ekspansji i wyzysku krajów zamorskich przez Zjednoczone Królestwo, Stany Zjednoczone AP czy przez mające mniejsze znaczenie, inne nowożytne metropolie kolonialne. Tymczasem, podkreślmy to jeszcze raz; podczas gdy „polityka imperialistyczna” jest politycznym „porządkiem dziobania” w układzie centrum-półperyferie-peryferie, czy też metropolia-kraje zależne, „polityka imperialna” odnoszona być powinna do władzy wykonywanej nad przestrzenią składaną przez wzajemnie zróżnicowane – również pod względem statusu politycznego i nabytych praw i przywilejów – prowincje, która to władza nie ma jednak służyć dobru określonej tylko grupy, lecz definiowanemu przez pryzmat metafizyki dobru wspólnemu organicznej całości Imperium. Polityka imperialna to nie polityka ujarzmiania i wyzysku krajów zależnych przez metropolie, lecz polityka zaprowadzania ładu w krajach podległych władzy prawowitej dynastii.

Podobne niejasności rodzi posługiwanie się przez Sykulskiego pojęciem „agresji”, szczególnie w stosunku do polityki brytyjskiej i amerykańskiej. Tutaj jednak całą winą za zamęt pojęciowy nie sposób obarczać autora, gdyż obowiązujące obecnie w prawie międzynarodowym publicznym definicje agresji w stosunkach międzynarodowych, przyjęte odpowiednio w Konwencjach londyńskich o określeniu napaści z 1933 r. i w uchwale Zgromadzenia Ogólnego ONZ przyjętej w 1974 r. na jego XXIX sesji, same rażą brakiem precyzji, enumeratywnym charakterem i niekompletnością, nie wspominając już o ich wątpliwej obowiązywalności. Nie będziemy tu więc rozważać, czy rzeczywiście każdy nazwany przez Sykulskiego „agresją” konflikt zbrojny z udziałem Stanów Zjednoczonych lub Zjednoczonego Królestwa spełniał warunki nazwania go tak w myśl zapisów wspomnianych dokumentów. Pozostawimy też otwartą kwestię zasadności posługiwania się pojęciem agresji w odniesieniu do poszerzania zamorskich posiadłości poprzez podporządkowywanie sobie krajów o nieuznanej w prawie międzynarodowym podmiotowości, na przykład kolonialne podporządkowywania sobie przez UK krajów afrykańskich (s. 35).

Tym, na co chcielibyśmy tu zwrócić uwagę, jest swoista metoda prowadzenia wywodu przez Sykulskiego. Wyraźnie stara się on „zwyzywać” państwa anglosaskie, kojarząc z nimi wszystkie pojęcia niosące ze sobą negatywny ciężar emocjonalny. Polityka brytyjska i amerykańska są więc łączone z takimi terminami jak „imperializm”(s. 33 i in.), „agresja” (s. 41 i in.), „destabilizacja” (s. 45 i nast.), „dezintegracja” (s. 71 i in.), „ekspansjonizm”(s. 34), „haniebna manipulacja” (s. 50), „kłamstwo” (s. 50) itp. Znając kontekst w postaci propagandowej „nowomowy” stosowanej przez zachodnią klasę polityczno-medialną i jej zaplecze akademickie, w której to nowomowie wszystkie ośrodki siły, potencjalnie bądź rzeczywiście niezależne od bloku zachodniego i zachowujące swoją tożsamość wobec demoliberalnej globalizacji, są w ten właśnie sposób przy każdej nadarzającej się okazji deprecjonowane i propagandowo oczerniane, erystyczny zabieg Sykulskiego da się zrozumieć jako próbę zwrócenia tych samych narzędzi propagandowych przeciwko państwom anglosfery i promowanej przez nie demoliberalnej geokulturze. Zarazem jednak, Sykulski w innym miejscu (s.62-63), słusznie skądinąd, krytykuje amerykańską politologię i naukę o stosunkach międzynarodowych właśnie za nadmierne uproszczenia, w przypadku odnośnego przedmiotu oznaczające też przecież posługiwanie się w wywodzie akademickim określeniami silnie nacechowanymi emocjonalnie. Słusznie Sykulski łączy z tym niski przeciętny poziom intelektualny i równie niski poziom wiedzy ogólnej wśród Amerykanów (s. 60-61). Czy więc warto również polskiemu czytelnikowi podstawiać w miejsce wyważonej narracji, jaką zdaje się wymuszać deklarowane przez autora podejście realistyczne i geopolityczne, tekst o cechach publicystyki ? Zwłaszcza, że przecież sam autor zapowiadał we wstępie „odrzucenie taniego sentymentalizmu i fałszywego ultramoralizmu”(s. 10), zaś o nadmierną moralną i gestykularną egzaltację oskarżał elity odpowiedzialne za kształtowanie polskiej polityki zagranicznej (s. 97-100). Przyjęcie przez Sykulskiego takiej właśnie maniery stylistycznej można co najwyżej zrozumieć jako sugerowaną kilka linijek wyżej próbę wpisania się przez niego swoją książką w formułę wojen sieciowych, prowadzonych przeciw Anglosasom tymi samymi metodami, do jakich i oni się uciekają. I wówczas jednak nasuwa się pytanie, czy nie należałoby raczej czytelnikowi Ku Nowej Europie... przedstawić nie tylko koncepcji geopolitycznej konkurencyjnej wobec atlantyckiej, ale również bardziej trzeźwego i wolnego od moralnej hipertrofii sposobu oglądu rzeczywistości. Naszym zdaniem, ten drugi cel, mianowicie zaszczepienie geopolitycznego stylu myślenia, jest co najmniej równie ważny, jak proponowana przez Sykulskiego doktryna kontynentalizmu. Jest on tym bardziej znaczący, że poniekąd warunkuje zarówno konceptualizację jak i instytucjonalizację tejże doktryny.

 W drugim w kolejności rozdziale pracy, poświęconym analizie anglosaskiego systemu hegemonicznego, Sykulski ilustruje swoje tezy na przemian argumentami geopolitycznymi i pojedynczymi faktami o charakterze zdarzeniowym, co do których można mieć wątpliwości, czy są elementami wiedzy o „procesach, związkach przyczynowo-skutkowych, trendach, koniunkturach, cyklach”, co sam wcześniej (s. 9) wskazuje jako metodologiczny imperatyw swojego myślenia. Czy bowiem mieści się w granicach zainteresowania geopolityki moralna krytyka amerykańskich bombardowań Kambodży w latach 1969-1970 (s. 49), stosowania tortur przez amerykańskie wojska okupacyjne w Iraku (s. 50-51), lub szkolenia wojskowych i wywiadowczych funkcjonariuszy latynoskich w ośrodkach treningowych USA (s. 60-65) ? Naszym zdaniem, fakty te należą raczej do dziedziny zainteresowania historii najnowszej, dla geopolityki nie mając istotnego znaczenia. Z powodzeniem zamiast nich można by więc umieścić w odnośnych fragmentach książki analizę zależności strukturalnych, systemowych i procesualnych towarzyszących funkcjonowaniu układu monocentrycznego i hegemonicznego w stosunkach międzynarodowych. Można by przyjrzeć się bliżej procesom i możliwościom geopolitycznej i systemowej adaptacji obecnego układu sił oraz perspektywom jego trwałości w kontekście rozkładu potencjałów, możliwości osiągnięcia równowagi, przeciwdziałania entropii, podnoszenia stopnia swojego zorganizowania, przekształcania swojego otoczenia i tym podobnych. Ewentualną wadliwość obecnego układu geopolitycznego w Eurazji bardziej przekonująco wykazałby Sykulski wskazując na nienaturalny, niestabilny, czy nie znajdujący solidnej podstawy w układzie potencjałów i warunkach przestrzennych, charakter relacji porządkujących elementy zbioru, na którym opisany jest ten system, niż wykazując na kolejnych przykładach obłudę i zakłamanie amerykańskiej dyplomacji i służb propagandowych. Te ostatnie cechy są przecież nieodłącznymi cechami polityki jako takiej, należą do jej instrumentarium, zatem demaskowanie ich jest niczym więcej, jak narzekaniem na rzeczywistość.

Z drugiej jednak strony, właśnie zwrócenie uwagi czytelników na kilka pomijanych zazwyczaj faktów historycznych i politologicznych, nie tylko zresztą związanych z najnowszą historią Stanów Zjednoczonych i UK, jest bardzo istotną zaletą książki. W którym bowiem opracowaniu politologicznym, historycznym lub nawet amerykanistycznym pamięta się o pierwotnych mieszkańcach kontynentu amerykańskiego ? Dziennikarze i komentatorzy rozwodzący się nad urojonymi krzywdami równie często urojonych (lub zwyczajnie wykreowanych przez amerykański aparat propagandowy) mniejszości w państwach naznaczonych przez Stany Zjednoczone jako "stwarzające zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego”, zapominają zupełnie o tych ludach, które są historycznymi gospodarzami Nowego Świata. Choć wszystkim chyba znane są z dzieciństwa romantyczne powieści przygodowe, których fabuła osadzona jest często w czasach podboju Ameryki i rozgrywa się wokół tematyki indiańskiej, zadziwiająco mało istnieje w polskiej literaturze historycznej i amerykanistycznej niechby tylko wzmianek naukowych na temat Indian. Nie ma ich nie tylko w literaturze współczesnej (co nie dziwi w kontekście zdominowania naukowej puli memetycznej przez amerykańskie replikatory ideowe), lecz pojawiają się też niezwykle rzadko w rzetelniejszych na ogół opracowaniach PRL-owskich. Wspominając o losie Indian (s. 50), Sykulski przełamał więc pewną konwencję lekceważenia czy też celowego przemilczania tego tematu (choć trudno dociec, dlaczego fragment o Indianach umieścił on akurat pomiędzy akapitami dotyczącymi zupełnie niepowiązanych z nim zagadnień, mianowicie informacjami o bombardowaniach Kambodży i o stosowaniu tortur w Iraku).

Innym tematem, którego podjęcie przez Sykulskiego zasługuje na uznanie jest krytyka tzw. „praw człowieka” i w ogóle paradygmatu liberalnego (s. 55-58). Jeśli treści podobne spotyka się w literaturze polskiej, zazwyczaj jest to krytyka prowadzona z pozycji historyka idei, prawnika, filozofa lub publicysty (zob. Wolniewicz, Musiał 2002; Bartula 2007; Wielomski, Bała, 2009), tak więc z pominięciem kluczowego przecież dla żywotności i dynamizmu rozprzestrzeniania się tej ideologii kontekstu polityczno-międzynarodowego. Powiązanie przez Sykulskiego ideologii „praw człowieka” z globalizacją amerykańskiej demoliberalnej geokultury, powinno okazać się interesujące dla wszystkich krytyków, zarówno „praw człowieka”, jak i amerykanizmu w ogólności.

 Kilka jeszcze zawartych w książce stwierdzeń historycznych zasługuje tu na skomentowanie.

Sykulski nazywa upadek najpierw antycznego Rzymu (s. 19), następnie zaś Bizancjum (s.22), dwiema kolejnymi wielkimi katastrofami w dziejach kultury europejskiej. Obydwa stwierdzenia należy uznać za całkowicie słuszne, choć pamiętać chyba też warto, że w przypadku każdego z tych imperiów, upadek geopolityczny poprzedzał w czasie formalną ich likwidację. Poprawne wydaje się też twierdzenie o zapoczątkowanym upadkiem Rzymu rozejściu się kultur wschodniej i zachodniej części Europy (s. 20). Więcej kontrowersji wywoła zapewne stwierdzenie o „zerwaniu podległości papieża wobec cesarza wschodniorzymskiego”(s. 21), lecz dla autora tej recenzji – będącego osobiście zwolennikiem gibelińskiej teologii imperialnej wyprowadzanej z myśli Juliusza Evoli – takie właśnie postawienie sprawy posiada wiele cech słuszności. Znamiona pospolitego błędu merytorycznego ma natomiast zdanie „okres wieków średnich upłynął pod znakiem rywalizacji dwóch głównych centrów politycznych: papiestwa i cesarstwa niemieckiego” (s. 22). W rzeczywistości, dokonana koronacją cesarskiej Ottona I (962-973) z 2 lutego 962 r. odnowa idei imperialnej na Zachodzie, ustanawiała twór nazywany po prostu „Cesarstwem”. Przymiotnik „Sacrum” pojawia się w jego nazwie dopiero w 1157 r., zaś pełna nazwa, pod jaką jest dziś znane, czyli „Sacrum Imperium Romanum”, stosowana być zaczęła dopiero od nastania Wielkiego Bezkrólewia w 1254 r. „Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego” pojawia się natomiast po raz pierwszy dopiero w dokumentach urzędowych już w czasach nowożytnych, mianowicie w 1512 r., gdy konflikt o inwestyturę należał od dawna do historii. Wtedy też – ale tylko zwyczajowo ! - upowszechniło się użycie tytułu „cesarza niemieckiego”. Datą proklamowania właściwego Cesarstwa Niemieckiego jest zaś dopiero 18 stycznia 1871 r. Cesarstwo to i owszem – prowadziło walkę z wpływami papiestwa i w ogóle z Kościołem katolickim (Kulturkampf), ale nie miało to już tym razem nic wspólnego ze sporem o inwestyturę, choćby ze względu na protestanckie wyznanie zasiadających na tronie cesarskim kolejnych królów Prus. Na następnych stronach Sykulski słusznie zauważa, że z geopolitycznego punktu widzenia, dla Europy większe znaczenie miało zamknięcie wschodnich szlaków handlowych po upadku Bizancjum, niż dopłynięcie flotylli okrętów dowodzonych przez Kolumba do wyspy San Salvador u wybrzeży Ameryki (s. 25). Nie podaje on natomiast powodów, dla których mielibyśmy uznać za jego sugestią za „naukowe nadużycie” (s. 26) wskazanie na podobieństwo roli geopolitycznej spełnianej przez kraje habsburskie w czasach nowożytnych i przez Bizancjum w Średniowieczu. Niezrozumiałe jest też stwierdzenie, iż bezpośrednią przyczyną pierwszej wojny światowej miała być rzekomo walka o sukcesję po Habsburgach (s. 27). Nie najszczęśliwsze jest wreszcie, naszym zdaniem, pojawiające się na tej samej stronie stwierdzenie, iż „jednym z głównych towarów eksportowych Europy była (w XV-XVI w. - przyp. R.L.) religia”, zwłaszcza, że autor zestawia następnie ten „towar” z „eksportem europejskiej technologii” (s. 33). Stosowanie terminologii ekonomicznej do opisu procesów rozprzestrzeniania się religii, dającej się ewentualnie zestawić z ideologiami ale przecież nie z maszyną parową, bawełną czy orzechami kokosowymi, jest, naszym zdaniem, zbyt daleko idącym językowym uproszczeniem. Podobnie dziwi przedstawiona na stronach 34-35 interpretacja roli Zjednoczonego Królestwa w napędzaniu procesów dezintegracyjnych w Europie. Odgrywanie takiej roli przez to państwo było i jest oczywiście faktem, ale Sykulski skupia się na rywalizacji brytyjsko-rosyjskiej o wpływy w Azji w ostatniej ćwierci XIX wieku, pomijając równocześnie zupełnie, mającą przecież dużo większe znaczenie dla zaburzenia stabilności zarówno europejskiej jak i światowej, rolę polityki brytyjskiej w rozpadzie skonstruowanego na Kongresie Wiedeńskim przez genialnego austriackiego kanclerza von Metternicha (1773-1859), kontrrewolucyjnego w swym charakterze, europejskiego systemu międzynarodowej koordynacji i integracji w ramach Świętego Przymierza. Nie miejsce tu na przypominanie kolejnych wysiłków brytyjskiej dyplomacji dążącej do zatarcia trybów tego misternie zaprojektowanego i wyważonego mechanizmu, podsycającej każdą ówczesną europejską rewolucję, starającej się zablokować każdą próbę stłumienia takiej rewolucji i przywrócenia porządku. Niech za wszystkie argumenty wystarczy przypomnienie faktu, iż restauracja starego porządku w Romanoameryce została uniemożliwiona właśnie przez Brytyjczyków. Król hiszpański Ferdynand VII (1813-1833) zwracał się z prośbą o pomoc do pozostałych dworów Europy już na kongresie w Akwizgranie w 1818 r., tam też idea zbiorowej interwencji państw Świętego Przymierza przeciwko rewolucji ogarniającej swym płomieniem posiadłości hiszpańskie w Ameryce zyskała poparcie Francji i Rosji. Zarówno jednak na kongresie akwizgrańskim jak i kilkakrotnie później, w tym także na kongresie w Weronie w 1822 r. plany te torpedowała dyplomacja brytyjska. Bez zgody Londynu zaś, dysponującego potężną flotą kontrolującą Ocean Atlantycki, żadna interwencja w zachodniej hemisferze nie była możliwa. Grupę zmuszających do polemiki ocen historycznych przedstawionych w książce zamykają stwierdzenia dotyczące wydarzeń międzywojennych i powojennych. Oto bowiem Sykulski piszę, że sowietyzacja Azji Centralnej doprowadziła do przeniesienia tam części osiągnięć cywilizacji europejskiej (s. 35). Nie sposób zaprzeczyć elektryfikacji, alfabetyzacji, mechanizacji rolnictwa i zaszczepieniu podobnych nowinek w tym regionie w okresie istnienia ZSRS. Każde takie stwierdzenie powinno jednak zostać opatrzone zastrzeżeniem o bezprecedensowej ekologicznej dewastacji krajów środkowoazjatyckich, zamienionych w większości właśnie wtedy w bawełniane monokultury. Dzisiejsze pustynnienie, erozja gleby, wysychanie Jeziora Aralskiego i od pewnego czasu już niemal nieistniejących Syr-Darii i Amu-Darii, to bodaj najtrwalszy i również geopolitycznie jeden z najbardziej w przyszłości znaczących, element miejscowego sowieckiego dziedzictwa. Z kolei wśród przyczyn wybuchu drugiej wojny światowej Sykulski podaje geopolityczną fragmentację i niepowodzenie scalenia obszaru zdezintegrowanego upadkiem monarchii w Niemczech, Austro-Węgrzech i Rosji (s. 36). Warto jednak by było przy tej okazji zauważyć, że przynajmniej od 1941 r., wobec wojny prowadzonej ze Związkiem Sowieckim, w wielu krajach europejskich nastąpił swoisty mentalny i polityczny przełom, znaczący przejście od nacjonalizmów szowinistycznych, ku szerszej koncepcji paneuropejskiego sojuszu nacjonalistów i patriotyzmu kontynentalnego. Fakt, iż po podbiciu Europy przez USA i ZSRS elity polityczne z czasów wojny zostały fizycznie lub przynajmniej politycznie wyeliminowane przez okupantów i ich miejscowych kolaborantów, w niczym nie pomniejsza znaczenia faktu zaistnienia takiego przełomu wśród narodowych rewolucjonistów i faszystów europejskich już w latach 1941-1942. Sam Sykulski potwierdza zresztą pośrednio ten fakt, wymieniając nazwiska szeregu zwolenników jedności europejskiej z tamtego pokolenia (s. 69).

Uściślenia wymagają też chyba stwierdzenia dotyczące amerykańskiego imperializmu. Sykulski datuje jego początek na lata 1846-1847 (s. 33), tak więc na czas wojny z Meksykiem (która formalnie zakończona została dopiero na początku lutego 1848 r.). Datowanie takie wydaje się nieco kontrowersyjne. Występuje przecież więcej elementów ciągłości niż zmienności pomiędzy wojną meksykańsko-amerykańską a poprzedzającymi ją wydarzeniami takimi jak inspirowana przez Stany Zjednoczone zbrojna secesją Teksasu z państwowości meksykańskiej w roku 1836, jego formalne włączenie do USA w roku 1845, czy spór amerykańsko-brytyjski o terytorium Oregonu, rozstrzygnięty ostatecznie w roku 1846. Właśnie z kwestią Oregonu wiąże się kolejne zastrzeżenie wobec interpretacji przedstawianych przez Sykulskiego. Pisze on bowiem o dwóch, ważnych z geopolitycznego punktu widzenia, doktrynach w amerykańskiej polityce zagranicznej (s. 33-34). Wymienia wśród nich „doktrynę Monroe” z 1823 r. i „doktrynę grubej pałki” z lat 1903-1904. Naszym jednak zdaniem, co najmniej równie duże znaczenie miała koncepcja „boskiego przeznaczenia”, sformułowana w szeregu artykułów i wypowiedzi publicznych z lat 50-tych XIX wieku, a także jej nowa, na powrót ożywiona wersja (New Manifest Destiny) popularna w czasie narastania nastrojów aneksjonistycznych wobec hiszpańskiej jeszcze wówczas Kuby, w ostatnich latach XIX wieku. Obydwie wymienione koncepcje dostarczały wręcz „metafizycznego” uzasadnienia dla rozszerzania ekspansji Stanów Zjednoczonych zarówno w całej zachodniej hemisferze, jak i później także na Pacyfiku.

Tyle projekt Sykulskiego od strony formalnej. Jest to wizja przytłaczająca swym rozmachem i zaskakująca odwagą stawianych postulatów. Wiele jej szczegółowych propozycji przyciąga oryginalnością i celnością. Kto bowiem wcześniej zwrócił uwagę na wcale nieprzebrzmiałe geopolityczne znaczenie Gibraltaru ? Kto napisał wyraźnie o dalszej nieprzydatności NATO, które stało się wręcz obciążeniem i zawadą dla zbudowania eurazjatyckiego systemu bezpieczeństwa zbiorowego ? Autor tej recenzji dopatrzył się jednak w wizji nakreślonej przez prezesa Instytutu Geopolityki kilku niejasności, niedopowiedzeń, czy nawet sprzeczności. Z pewnymi twierdzeniami nie sposób mu się też zgodzić. Pochylmy się więc na chwilę szczegółowo nad wywodem Sykulskiego i przedstawmy własną polemikę wobec najbardziej kontrowersyjnych fragmentów.

Przede wszystkim, przyszła postać Unii Europejskiej przedstawiana jest jako „Europa państw”. Świadczy o tym choćby postulat przekazania Niemcom broni atomowej (s. 79). Nasuwają się oczywiście na tym tle wątpliwości, czy tak – żeby użyć słów samego Sykulskiego - „zdefragmentowana politycznie” (i strategicznie !) Unia będzie w stanie prowadzić politykę – nie unikajmy tego słowa – imperialną ? Wcześniej pisaliśmy już, że istotą każdego imperium, jest sprawowanie władzy przez ośrodek nie będący emanacją żadnej z podlegających imperium prowincji, lecz postawiony ponad nimi wszystkimi i legitymizujący swą władzę sankcją „odgórną” (na ogół metafizyczną). Władza wykonywana jest dla dobra wszystkich na równi ziem, prowincji, krajów i ludów tworzących złożony ze zróżnicowanych wzajemnie, ale też nierozerwalnie ze sobą zrośniętych i nakładających się na siebie, elementów jednego, imperialnego organizmu. Tylko władza jednolita, stojąca zarazem ponad wszystkimi partykularyzmami prowincjonalnymi i narodowymi może zapewnić efektywną strategiczną i decyzyjną jedność zróżnicowanej kulturowo i historycznie przestrzeni. Naszym prywatnym zdaniem, prawowitość i prestiż takiej władzy wzrasta wraz z nadaniem jej charakteru monarchicznego. Dynastia cesarska, której kolejni przedstawiciele zasiadający na tronie łączyliby godność najwyższego kapłana i godność suwerena politycznego, mogłaby stać się wcieleniem i wehikułem tożsamości i zbiorowej osobowości imperialnej. Pozostawiając jednak tymczasem na boku „maksymalistyczną” ideę monarchiczną, legitymistyczną i gibelińską, ograniczmy się do skromniejszej konstatacji iż warunkiem rzeczywiście skutecznej polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa Unii Europejskiej jest rzeczywiste ich uwspólnotowienie, czyli przekazanie kompetencji w tym zakresie organom wspólnotowym, nie zaś międzyrządowym, czy tym bardziej pozostawienie ich w gestii państw członkowskich. Sykulski rozpatruje co prawda państwa jako węzły sieci wzajemnych zależności (s. 82), należałoby zatem dorozumieć iż zakłada tym samym internacjonalizację wielu będących wcześniej ich wyłączną domeną dziedzin polityki, podobnie jak daleko posuniętą internalizację określonych instytucji międzynarodowych. Takie procesy rzeczywiście mają miejsce, widoczne jest to choćby we wzrastającej roli prawa wspólnotowego i prawa międzynarodowego wobec wewnątrzpaństwowych systemów prawnych (prawa konstytucyjnego, cywilnego, karnego), lecz właśnie propozycje Sykulskiego zdają się intencjonalnie lub nie, zmierzać do wzmocnienia rządów państw narodowych. Wracając na chwilę, dla potrzeb zilustrowania naszej myśli konkretnym przykładem do systemu międzynarodowej koordynacji i wielostronnej regulacji, jakim było Święte Przymierze zaprojektowane przez kanclerza von Metternicha, należałoby przypomnieć o potencjalnej nietrwałości takiego układu, którego stabilność zależy od komplementarnego działania znacznie większej ilości elementów składowych, niż ma to miejsce w przypadku przekazania kompetencji decyzyjnych jednemu, zintegrowanemu ośrodkowi politycznej dyspozycji. Im zaś dany system bardziej złożony, zarówno w sensie ilości składających go elementów jak i ilości i złożoności relacji pomiędzy nimi, tym trudniejsze i bardziej energochłonne jest utrzymanie go w stanie uporządkowania. Wystarczyło niedopasowanie jednego z elementów von metternichowskiego mechanizmu bezpieczeństwa zbiorowego – prowadzącego dezintegracyjną politykę Zjednoczonego Królestwa – by mechanizm ten stracił swoją skuteczność i przestał funkcjonować.

Pytania rodzą się też w kontekście śródziemnomorskiego wymiaru Bloku Kontynentalnego. Wypada się oczywiście tylko zgodzić z Sykulskim, iż koncepcja „zderzenia cywilizacji” islamskiej i zachodniej jest instrumentem propagandowym stosowanym w ramach prowadzonej przez USA „wojny sieciowej” (s. 56-57). Morze Śródziemne, wokół którego rozwijała się kultura antyczna (s. 18), odgrywa rolę raczej pomostu niż bariery geopolitycznej (za taką można by uznać położoną od niego na południe Saharę), stąd też koniecznym warunkiem stabilności Bloku Kontynentalnego, jest odzyskanie dla niego południowych i wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego (s. 90). Sykulski nie precyzuje jednak docelowego statusu państw na północnym wybrzeżu Afryki. Dowiadujemy się tylko o konieczności rozwijania partnerstwa euro-śródziemnomorskiego (s. 90). Postulowanie z kolei zintegrowania Turcji w Unii Europejskiej budzi w nas głęboki sceptycyzm. Turcja stałaby się wówczas najludniejszym (ok. 80 mln. mieszkańców), posiadającym jeden z najniższych standardów życia, najmniej wewnętrznie stabilnych (separatyzm kurdyjski, napięcie pomiędzy rządzącą AKP a korpusem oficerskim), do tego potencjalnie najbardziej proamerykańskich państw członkowskich Unii. Wojujący laicyzm i jakobiński w swym charakterze nacjonalizm, stanowiące część konstytucyjnej tożsamości Turcji, wzmocniłyby zapewne i tak już silne anty-chrześcijańskie i ogólnie anty-religijne tendencje w Unii. Nie można by już było myśleć do zbudowaniu innej niż liberalna i laicka, spójnej tożsamości kulturowej Zjednoczonej Europy. Migracja zarobkowa Turków do krajów europejskiej części Unii mogłaby stworzyć realne zagrożenie konfliktami społecznymi, wobec których dotychczas znane napięcia wokół muzułmańskich imigrantów w Europie Zachodniej, Albańczyków w Macedonii, Kosowie, Serbii czy Czarnogórze, wreszcie znaczące jeszcze przed trzydziestu laty napięcia wewnętrzne w Bułgarii, mogłyby się okazać nieporównywalnie mniej problematyczne. W ogóle zresztą - co rzuca się w oczy - Sykulski przechodzi w swojej pracy do porządku dziennego nad kwestią demograficznej i migracyjnej presji muzułmańskiego Orientu na Europę. Jest to znaczący brak jego książki. Pominięte jest też zagadnienie zamrożonych, ale wciąż aktywnych konfliktów pomiędzy Turcją a Grecją oraz Turcją a Cyprem. Sykulski zdaje się zapominać o nie tak dawnym przecież (styczeń 1996 r.) incydencie zbrojnym wokół wysepek Imia, podobnie jak pomija milczeniem problem statusu prawnomiędzynarodowego północnego Cypru, okupowanego obecnie przez Turcję wbrew woli Unii Europejskiej zaś z poparciem USA. Naszym zdaniem, korzystniejsze niż propozycja Sykulskiego, byłoby nawrócenie Turcji do tradycji osmańskiej, imperialnej i konserwatywno-islamskiej. Ewentualne odrodzenie kalifatu w Turcji, jej geopolityczny zwrot ku przesmykowi syryjsko-mezopotamskiemu, mogłyby umożliwić związanie tego państwa z Europą na podobnej zasadzie, na jakiej dawne Imperium Ottomańskie funkcjonowało w sąsiedztwie państw Świętego Przymierza, a następnie jak miało funkcjonować w sąsiedztwie niemieckiej Mitteleuropy. Rozwiązanie takie nie zamyka bynajmniej drogi do powstania osi Berlin-Bagdad, odsuwa jednak od chrześcijańskiej Europy zagrożenie „zalewem przez muzułmanów”. Stwarza też szansę trwałego wyrugowania jakobińskiego w swych korzeniach i treści, ateistycznego nacjonalitaryzmu dominującego wśród obecnych elit politycznych, szczególnie zaś wojskowych Turcji.

Jeszcze innego rodzaju wątpliwości rodzą się, gdy przyjrzeć się bliżej przedstawionej przez Sykulskiego propozycji rozbioru Ukrainy. Autor uzasadnia swoje stanowisko wewnętrzną niestabilnością i „sezonowością” państwowości ukraińskiej. Zarzuca Ukrainie (poniekąd słusznie), iż jest „państwem skurlandyzowanym”. Zastanówmy się jednak, co by zmienił projektowany przez Sykulskiego rozbiór ? Nic, bo sam Sykulski przyznaje (s. 112), że wyłoniona z tego podziału ewentualna „republika kijowska” sama byłaby państwem „skurlandyzowanym”, być może nawet wymagającym trwałego stacjonowania na swym terytorium zabezpieczających jego stabilność obcych wojsk. Innymi słowy, Sykulski proponuje nam utworzenie na środkowej Ukrainie państwa przypominającego Rzeczpospolitą po drugim rozbiorze 1793 r. Państwa zbyt słabego, by być samodzielnym, zarazem jednak zbyt znaczącego, by pozostawić je samemu sobie. Państwa „zasysającego” obce mocarstwa rywalizujące o kontrolę i wpływy na jego terenie. Państwa, które stać by się mogło kolejną „czarną dziurą” na mapie Europy. Podobną do współczesnej Bośni i Harcegowiny. Nasuwa się też myśl, iż Sykulski te same zarzuty, które wcześniej postawił „pierwszej” Rzeczypospolitej, mianowicie położenie w newralgicznym miejscu na osi Wschód-Zachód, rozległość terytorium, krzyżowanie się na nim obcych wpływów, wreszcie niską efektywność rządzenia (s. 31), odnosi następnie także do Ukrainy (s. 109-111). W jednym i w drugim przypadku, naturalną konsekwencją takiego stanu rzeczy przedstawia mu się być likwidacja danej państwowości. Z politologicznego punktu widzenie nie sposób odmówić takiemu rozumowaniu słuszności, choć z geopolitycznego rodzi już ono wątpliwości. Pamiętajmy bowiem, iż Rosja mająca największe wpływy w XVIII-wiecznej Rzeczypospolitej, nie dążyła bynajmniej do jej rozbioru przy udziale pozostałych państw sąsiedzkich, lecz do trwałego podporządkowania sobie całości państwa polsko-litewskiego. Dopiero wobec niekorzystnej dla siebie koniunktury międzynarodowej Rosja zgodziła się na wielostronne rozbiory 1793 r. i 1795 r. Podobnie rzecz powinna się mieć z Ukrainą, która przecież przez niemieckiego geopolityka Fryderyka Naumana (1860-1919) włączana była w całości do projektowanej przez niego Mitteleuropy, zaś w kolejnych wojnach państw środkowoeuropejskich z Rosją była przedmiotem zabiegów tych pierwszych jako rezerwuar żywnościowy i przestrzeń strategiczna. Również wspominana przez Sykulskiego polska polityka wschodnia, zarówno w XVI-XVII wieku (s. 23-25), jak i w latach 1918-1921 (s. 36; 107) zmierzała do stworzenia geopolitycznie samowystarczalnej Europy środkowo-wschodniej, między innymi poprzez stosowne uporządkowanie sytuacji na Ukrainie. Współcześnie nic się w tej kwestii nie zmieniło i wciąż zintegrowanie z Polską obszarów zachodniej części Europy Wschodniej, przekreśliłoby niebezpieczeństwo powołania przez Rosję odrębnego i konkurencyjnego wobec zachodnioeuropejskiego systemu integracji subregionalnej, zarazem zaś zjednoczyło w ramach tego samego subsystemu politycznego całość przestrzeni stanowiącej przecież kulturową i historyczną jedność. Sykulski zdaje się bowiem zupełnie nie zauważać znaczenia, jakie mają dla Polski ziemie ukrainne i białoruskie (o Białorusi wspomina on w swojej książce tylko raz – wymieniając ją na stronie 111 jako państwo członkowskie Związku Białorusi i Rosji) w perspektywie geografii sakralnej. Ziemie w dorzeczach Niemna, Prypeci i Dniepru to przecież dla Polski nie tylko naturalny rezerwuar surowcowy, żywnościowy, przestrzeń strategiczna i geopolityczna, ale przede wszystkim rezerwuar sił duchowych i moralnych. Starczy wspomnieć, że kraje te były ojczyzną Adama Mickiewicza i Antoniego Malczewskiego, Seweryna Goszczyńskiego i Juliusza Słowackiego, Henryka Rzewuskiego i Apolla Korzeniowskiego, Ignacego Kraszewskiego i Michała Czajkowskiego. Współczesna polska kultura byłaby niemożliwa do wyobrażenia, gdyby nie takie XIX-wieczne ośrodki jak Uniwersytet Wileński, Liceum Krzemienieckie, jak Żytomierz czy nawet Kijów. Obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej i Cmentarz Łyczakowski są dla duchowości Polaków ważne nie mniej, niż sanktuarium w Częstochowie. W sensie duchowym, kulturowym i metafizycznym ziemie dawnej Rzeczypospolitej wciąż więc stanowią jedność. Ojczyzna narodu polskiego, jako coś, co lokuje nas w świecie, nie zaś z niego wyrywa rozciąga się daleko na wschód i nieco na południe od obecnych granic państwowych Polski. Podobnie ojczyzny narodów ukraińskiego, białoruskiego i litewskiego sięgają w głąb terytorium państwowego Polski. Ojczyzna bowiem nie ma charakteru wyłączającego, lecz jest przestrzenią subiektywnie wyobrażoną, przenikającą się i nakładającą na inne, podobnego rodzaju subiektywnie identyfikowane przestrzenie (zarówno przynależne własnemu narodowi – na przykład region, jak i identyfikowane przez inne narody). Postulowane przez Sykulskiego trwałe geopolityczne rozerwanie ziem dawnej Rzeczypospolitej byłoby więc rozerwaniem aktualnej jakości metafizycznej, duchowej, ideowej i kulturowej. Czym różniło by się to od antypolskich w istocie działań stawiających sobie podobne cele endeków i komunistów ?

Mając na uwadze powyższe zastrzeżenia, mniej jednoznacznie należałoby też ocenić ostro krytykowany przez Sykulskiego (s. 104-106) program Partnerstwa Wschodniego. Autor Ku Nowej Europie... raczej słusznie zarzuca mu ukryte cele antyrosyjskie, co oczywiście stanowi o słabości programu. Polska polityka wschodnia, zdaniem autora tej recenzji, powinna bowiem być ukierunkowana nie na wznowienie "zimnej wojny", tyle że w warunkach zbliżenia linii konfrontacji tym razem do wschodnich granic państwa polskiego (co przecież wyraźnie wprowadzałoby element niepewności w pole bezpieczeństwa Polski), lecz ku trwałemu, strukturalnemu zintegrowaniu Rosji z zachodnią, środkową i częścią wschodniej Europy, zjednoczonymi jednak wcześniej w Unii Europejskiej. Dla zaistnienia takiej sytuacji sprzyjające, a może nawet konieczne, będzie uprzednie jak najściślejsze zespolenie z Unią wszystkich ziem wschodnich dawnej Rzeczypospolitej. Powinny one stać się bramą prowadzącą z Unii Europejskiej do Rosji, nie zaś kolejną wersją "przedmurza". Potencjał programu Partnerstwa Wschodniego powinien zostać wykorzystany dla osiągnięcia lub choćby przybliżenia wymienionych wyżej celów. Polska polityka europejska powinna zatem zmierzać do nadania mu takiego charakteru.

Podsumowując tymczasem całość tej recenzji, zarówno pod względem koncepcyjnym jak i metodologicznym Ku Nowej Europie... jest publikacją nowatorską i w dużej mierze wręcz przełomową. Rozległość wizji autora jest swoistym zaproszeniem do pogłębienia, uszczegółowienia, uzupełnienia zawartych tam twierdzeń lub też do polemiki z nimi. Miejmy nadzieję, że Sykulski w przyszłości będzie kontynuował swoje rozważania rozpoczęte tą książką, zaś ewentualni krytycy i polemiści, zderzając się z postawionymi przez niego tezami, zwrócą być może naszą uwagę na nowe zagadnienia lub perspektywy badawcze.

Ronald Lasecki

(Leszek Sykulski, Ku nowej Europie. Perspektywa związku Unii Europejskiej i Rosji. Spojrzenie geopolityczne z Polski, Częstochowa 2011)