Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie komentarze

komentarze


13 luty 2010
A A A

Minione wybory prezydenckie na Ukrainie, a także posunięcia ustępującego szefa tego państwa, Wiktora Juszczenki, stały się okazją dla polskich fanów Rosji, do ponownego pouczenia społeczeństwa o konieczności ułożenia dobrosąsiedzkich stosunków z Moskwą i poświęcenia na ich rzecz polskich rzeczywistych i potencjalnych sojuszników w rejonie postsowieckim. Wydaje się to być dobrym pretekstem, by wykazać zarówno kruchość fundamentów, na których opiera się rodzima orientacja prorosyjska, jak i powiedzieć o fatalnym stylu, w jakim politykę wschodnią naszego państwa prowadziły władze kraju, zwłaszcza ośrodek prezydencki.

Na początku warto sobie zadać pytanie – czym powinna być polska polityka wschodnia; czy jej prowadzenie jest celem samym w sobie, czy nasza aktywność polityczna, gospodarcza i kulturalna na wschód od Bugu jest jakąś wartością autonomiczną? Oczywiście, na tak postawione pytanie należy zdecydowanie odpowiedzieć – nie. Cel jest (albo inaczej – powinien być) o wiele szerszy – chodzi o zbudowanie takiej pozycji RP, by umożliwić naszemu państwu odgrywanie na arenie międzynarodowej roli podmiotu, zamiast, jak to ma miejsce dotychczas, przedmiotu. Jest to, wydawałoby się, oczywiste, a jednak odnoszę wrażenie, że wielu „rusofilów” ma problem, by tak nasz interes narodowy zdefiniować. Dlaczego? Można domniemywać, że, przynajmniej niektórzy z nich, przyjmują w polityce międzynarodowej pewien paradygmat, który ja określam jako „minimalistyczny”, a który oni lubią traktować mianem „realizmu”. Minimalizm ów polega na przekonaniu, że ze względu na obiektywną słabość Polski, zmuszeni jesteśmy do rezygnacji z aktywnej polityki międzynarodowej wszędzie tam, gdzie jej konsekwencje mogłyby skutkować czymś więcej niż dyplomatyczną połajanką na europejskich salonach. Zagadnieniem, wokół którego wydaje się koncentrować refleksja polityczna „minimalistów” jest hasło „przetrwać”. Trauma polskich doświadczeń minionych dwóch wieków sprawia, że są oni gotowi na swoistą szwajcaryzację naszego kraju, byle tylko oddalić od niego potencjalne bądź wyimaginowane  zagrożenie. Paradoksalnie, w postawie tej dostrzegam wiele z kompleksu wobec Rosji, który to kompleks „realiści” tak chętnie przypisują, rzeczywistym lub domniemanym, rusofobom. Odnoszę wrażenie, że zarówno ci, którzy histerycznie reagują na wszelkie posunięcia Moskwy, jak i osoby łączące lęk wobec niej ze swego rodzaju sympatią czy podziwem, popełniają stary błąd ludzi Zachodu, polegający na traktowaniu wschodniego niedźwiedzia jako źródła siły tym groźniejszej, że niezrozumiałej, na swój sposób mistycznej i specyficznej. Przekonanie o rosyjskiej wyjątkowości budzi w jednych i drugich skrajnie odmienne reakcje, które łączy jedynie ich kompletna nieprzydatność przy rzeczowej analizie relacji międzynarodowych. Zaciekli przeciwnicy Moskwy mówią: „nigdy nie zrozumiemy Rosji, boimy się jej, zwalczamy ją na wszelkie możliwe sposoby”, zagorzali jej adoratorzy odpowiadają: „nigdy nie zrozumiemy Rosji, boimy się jej, musimy ją za wszelką cenę udobruchać”. Rusofilia czy rusofobia to jednak zagadnienia wtórne wobec tego, co napisałem wcześniej, wobec postawy zakładającej „niewychylanie się” jako receptę na w miarę spokojne trwanie państwa i narodu.

Przeciwieństwem minimalizmu nie jest, jak mógłby ktoś pomyśleć, jakiś maksymalizm, doktryna zakładająca imperialne sny o potędze. Takie przeciwstawieństwo jest wprawdzie charakterystyczne dla psychiki wielu narodów Europy Środkowo – Wschodniej, narodów borykających się ze swoistym syndromem neokolonialnym, szamoczących się pomiędzy rezygnacją wynikającą ze słabości, a fantazjami dotyczącymi wielkości i potęgi, jednak nie o ten typ myślenia chodzi tym, którzy podnoszą postulat podmiotowości państwa polskiego. Dążenie do podmiotowości wynika z dwóch przesłanek: po pierwsze z przekonania, że nasze usytuowanie na mapie Starego Kontynentu nie pozwala na proste wpisywanie się w żaden ogólnoeuropejski nurt ideowy czy geopolityczny bez zaznaczenia i wyodrębnienia polskiej, a być może szerzej, środkowoeuropejskiej, specyfiki i wyartykułowania wynikających z tego faktu postulatów i realizacji odrębnych, swoistych interesów; po drugie ze świadomości, że żaden naród, który nie podejmuje walki o to, by być podmiotem dziejów, nie może liczyć na nic więcej, niż stopniowe obumieranie i rozkład w demoliberalnym kotle. Zwłaszcza w perspektywie relacji z mocarstwem wschodnim, postawa bierności, wycofania i spolegliwości nie może skutkować niczym innym, jak coraz większym podporządkowaniem się jego interesom. Dobrym przykładem jest tutaj Aleksander Łukaszenko, który, zrozumiawszy, że na objęcie fotela szefa zjednoczonego państwa białorusko-rosyjskiego, szans nie ma, zaczął grać na niezależność swojego kraju, co, przy obecnym stopniu zależności, w jaką wpędził się zorientowaną na Moskwę polityką, wcale proste nie jest. Warto sobie uświadomić, że jedyną granicą neoimperialnych apetytów Rosji jest determinacja w realizowaniu odmiennych interesów, z jaką spotykają się jej wpływy.

 Przy tej okazji jeszcze jeden, drobny kamyczek do ogródka miłośników Rosji; często w dyskusjach argumentem za „partnerstwem strategicznym” z Moskwą bywa stwierdzenie, że jest to państwo, w którym  nie obowiązuje poprawność polityczna, a fasadowa demokracja i pogarda dla tzw. praw człowieka jest na porządku dziennym. Ma to być dowód na to, że Rosja na tle „zgniłego Zachodu” trzyma się krzepko i jest nadzieją na przezwyciężenie liberalnego walca politycznego i kulturowego. Nic z tych rzeczy. Wprawdzie despotyczny, turański charakter władzy państwowej jest w Federacji Rosyjskiej ciągle faktem, nie ma to jednak wiele wspólnego ze zdrowym, wewnętrznie spójnym i skonsolidowanym organizmem politycznym. Naród rosyjski gwałtownie wymiera i degeneruje się szybciej, niż to się dzieje w naszym przypadku, społeczeństwo jako takie nigdy tam nie zaistniało, a poza tym wystarczy, że prezydent Miedwiediew zechce wziąć przykład z modernizacyjnych pomysłów Piotra I (ostatnio z otoczenia Kremla wypuszczone zostały sygnały wskazujące, że jest to możliwe) i ani się obejrzymy, jak Rosja ponownie stanie w awangardzie „postępu społecznego”. Czy osoby z kręgów nieliberalnych, zafascynowane „niedźwiedziem”, uświadamiają sobie, że zalew najbardziej prymitywnej popkultury na Białorusi i Ukrainie idzie poprzez media rosyjskie, względnie rosyjskojęzyczne? Zwłaszcza narodowcy powinni do rosyjskiego przykładu podchodzić z należytą rezerwą; o ile nasza wizja opiera się na silnym, zdyscyplinowanym i skonsolidowanym narodzie zorganizowanym w silne państwo, o tyle Moskwa od setek lat miażdży swoich poddanych trybami despocji mającej źródła w dziczy azjatyckich stepów; miażdży tak skutecznie, że zamiast narodu mamy tam do czynienia z masami, które równie skłonne są giąć kark przed despocją, co korzystać z „dobrodziejstw” totalnej anarchii, gdy władza państwowa zanika. Za beztroskę w szafowaniu ludzką krwią i pogardzaniu zdrowiem moralnym i psychicznym swoich obywateli (a raczej poddanych) przyjdzie zresztą rosyjskim władzom wkrótce płacić olbrzymią cenę – gwałtowna depopulacja (mimo chwilowego skoku tendencji) i rozkład już wpływają bardzo negatywnie na  pozycję geopolityczną Federacji, a prognozy są pod tym względem ponure. Sympatia, z jaką patrzymy na jednostki moskiewskiej milicji rozpędzające, wraz z gniewnym, zbrojnym w ikony i inne symbole tłumem, kolejną próbę przeprowadzenia na ulicach rosyjskiej stolicy marszu degeneratów, nie powinna zaciemniać nam całościowego obrazu tego państwa. „Chodzi o to, żeby te plusy, nie przysłoniły nam minusów.”

Wracając do głównego nurtu rozważań; co w naszych warunkach oznacza dążenie do podmiotowości? Przede wszystkim oznacza ono zasygnalizowaną już konieczność budowania sieci relacji w Europie Środkowo –Wschodniej. Minimaliści mają rację, gdy narzekają na słabość polskiego potencjału gospodarczego czy demograficznego, o militarnym nie wspominając. Podstawową troską państwa polskiego winno być oczywiście dążenie do wzmocnienia owych potencjałów, priorytetem niezależnym od nich musi być jednak budowanie pozycji politycznej, a ta, jak wskazuje wiele historycznych przykładów, może być, przy zręcznej, a przy tym konsekwentnej grze na arenie międzynarodowej, o wiele silniejsza niż wynikałoby to z potęgi (bądź jej braku) danego kraju w rozumieniu dosłownym. Krótko mówiąc, nie ma nic złego w samym fakcie aktywności naszych czynników oficjalnych na tych obszarach stosunków międzynarodowych, które mają lub mogą mieć istotny wpływ na naszą pozycję w regionie lub na świecie. Więcej – podmiotowe państwo powinno dążyć do tego, by jego opinia, by postulaty jakie ono artykułuje, były słyszalne na forum międzynarodowym. Chodzi jednak nie tylko o to, by być słyszanym, ale przede wszystkim, by być wysłuchiwanym, by mieć argumenty na rzecz forsowania swoich interesów. Takim argumentem w relacjach międzynarodowych jest siła. Jeśli nie możemy wywierać nacisków posługując się siłą ekonomiczną czy militarną, jak również nie możemy odwołać się do argumentu „słuszności” (co w epoce deklaratywnego dążenia do pokoju, równości i partnerstwa w relacjach międzypaństwowych może mieć, jak zauważył Joseph Nye, znaczenie jako pewien czynnik soft power, z którego korzystania nie należy rezygnować), należy budować siłę polityczną rozumianą jako bliska współpraca z innymi organizmami państwowymi, polegająca na uzgadnianiu, koordynowaniu i solidarnym występowaniu w obronie partykularnych i wspólnych interesów. Na obszarze Europy naturalnymi kandydatami do takiej współpracy są kraje położone między Niemcami a Rosją.

Właściwie wszystko, co do tej pory napisałem na temat polskiej podmiotowości w relacjach międzynarodowych, zaliczyć można do tzw. „oczywistych oczywistości”. Dlaczego więc jest tak źle, skoro odpowiedzi niejako narzucają się same? Podstawowym problemem, jaki napotykamy próbując stworzyć jakikolwiek model długofalowego porozumienia obejmującego większość, lub przynajmniej najistotniejszych graczy na obszarze środkowoeuropejskim, jest fakt, że, zasadniczo, europejskich państw postsowieckich i postkomunistycznych nie możemy zaliczyć do tzw. „państw poważnych”. Rozszerzając definicję klasyka, mówiącą, że „państwa poważne, to takie, które potrafią zdefiniować swoje interesy i nie odstępować od ich realizacji bez względu na warunki zewnętrzne i wewnętrzne”, należałoby dodać, że są to organizmy polityczne posiadające względnie ugruntowaną tradycję samodzielnego bytowania i system przekazywania władzy pozwalający zarówno na uniknięcie wstrząsów wewnętrznych, jak i na zachowanie elementarnej ciągłości gdy idzie o wspomnianą już realizację jasno zdefiniowanych interesów. Z tak rozumianymi organizmami politycznymi nie mamy do czynienia w Europie Środkowo – Wschodniej, przynajmniej gdy idzie o państwa posiadające potencjał odpowiedni do tego, by jakąkolwiek rolę odgrywać. Żeby nie szukać daleko – najlepszymi przykładami tego stanu rzeczy są Polska i, w wersji bardziej skrajnej, Ukraina. Polska polityka zagraniczna w latach 90tych to dryf państwa mającego status sowieckiej półkolonii w kierunku półkolonii zachodnioeuropejskiej, którą definitywnie nie staliśmy się jedynie ze względu na wewnętrzne zróżnicowanie UE i odrębne interesy Stanów Zjednoczonych. Podmiotowość nie była pojęciem wówczas stosowanym w dyskursie politycznym, nie mówiąc już o jej praktycznej realizacji. Wydaje się, że środowiska eurosceptyczne, podnoszące ówcześnie postulat obrony suwerenności, miały na myśli coś na kształt podmiotowości, przełożenie tego jednak na język konkretnej wizji politycznej szło im bardzo opornie. Trzeba pod tym względem oddać Kaczyńskim sprawiedliwość – działalność zarówno dyplomacji polskiej pod ich rządami, jak i ośrodka prezydenckiego w ciągu minionych pięciu lat, nosiła znamiona, ułomnego i wysoce niezadowalającego, ale jednak pozytywnie się odcinającego na tle poprzednich ekip, „odczuwania” kwestii podmiotowości. Dobrze należy w tym kontekście ocenić budowę porozumienia z państwami bałtyckimi, choć nie ma w tym wielkiej zasługi, zważywszy, że są to sojusznicy najłatwiejsi do pozyskania, patrząc z perspektywy otoczenia międzynarodowego. Zupełnie inaczej rzecz ma się w odniesieniu do Ukrainy – na tym polu od początku polityka pałacu prezydenckiego wykazywała o wiele więcej entuzjazmu niż rzeczowej oceny stanu rzeczy. Sytuacja, do jakiej doszło w związku z ostatnimi wyborami prezydenckimi w tym państwie, oznacza totalną klęskę Lecha Kaczyńskiego na tej linii.

W tej mierze za prawdziwy uznać należy zarzut minimalistów oskarżających Prezydenta o polityczny romantyzm i niedostatek realizmu. Jego kurczowe trzymanie się sojuszu z Juszczenką, o którym już od dłuższego czasu było wiadomo, że nie ma przyszłości na scenie politycznej własnego kraju, należy uznać za fatalne i niezrozumiałe, przeciągające się zaś milczenie w sprawie ekscesów związanych z honorowaniem przez tegoż banderowców,  za podwójnie szkodliwe. Należy przy tym odróżnić dwie kwestie: dobrze się stało, że polscy politycy poparli „pomarańczową rewolucję”; jej skutkiem jest m.in. to, że dziś nawet Janukowycz, choć traktowany jako kandydat prorosyjski, nie jest już pionkiem Moskwy i posiada zdecydowanie większe pole manewru na formułowanie polityki niezależnej od „niedźwiedzia”. Rok 2004 należy pod tym względem ocenić pozytywnie z punktu widzenia interesów Polski. Czym innym jest bezkrytyczne poparcie, jakiego Lech Kaczyński udzielał przez następne lata Wiktorowi Juszczence. Brak zdecydowanego wyrażenia polskiego stanowiska, co do drażliwych kwestii historycznych, jest poważnym błędem z wielu względów. Patrząc z perspektywy budowy długofalowych relacji z Ukrainą, nic nie zyskujemy milcząc, gdy po drugiej stronie granicy najbardziej antypolsko nastawione żywioły próbują umacniać tożsamość narodową na odgrzewaniu fobii i gloryfikowaniu zbrodniarzy będących ich krzewicielami. Po pierwsze, jeśli tak pojmowana tożsamość zostałaby przyjęta na Ukrainie jako obowiązująca państwowa wykładnia, sparaliżuje to możliwość efektywnego i trwałego współdziałania między naszymi państwami. Po drugie, zważywszy, że, na szczęście, zdecydowana większość Ukraińców z tradycją upowską się nie utożsamia, ogranicza to znacznie nasze pole manewru w sytuacji, gdy władzę przejmie inny, niż szowinistyczny, ośrodek, z czym mamy do czynienia obecnie. Potrafiłbym jeszcze zrozumieć Lecha Kaczyńskiego jako typowego polityka demokratycznego, który poświęca interes państwowy na rzecz bieżącej rozgrywki o władzę wewnętrzną w roku wyborów prezydenckich, ale przecież jego zachowanie w tej sprawie tylko pogorszyło ocenę, jaką wystawia mu potencjalny elektorat! Nie tylko więc nie zachował się jak mąż stanu – osobisty sentyment, czy też przyjaźń z Juszczenką (bo trudno to inaczej wytłumaczyć) i brak swobody w prowadzeniu przedsięwzięć politycznych sprawiły, że nie zachował się nawet jak racjonalny, choć wyzuty z poczucia misji, polityk demoliberalny, starający o utrzymanie się przy władzy. Nie ma się zresztą co dziwić jego dobrym kontaktom z Wiktorem Juszczenką; ten ostatni bowiem prezentuje na ukraińskiej scenie politycznej typ podobny, choć zdecydowanie bardziej jaskrawy. Na poważne traktowanie nie zasługuje bowiem polityk, który potrafił w ciągu kilku lat w bezprecedensowy sposób roztrwonić ogromny potencjał społeczny, w dużej mierze ze względu na swoje zachowania podyktowane urazami, emocjami i resentymentami. Brak powagi, tak Polski jak i Ukrainy, nie polega jednak tylko na tym, że, jak to trafnie zauważył Dugin, liderzy polityczni zachowywali się jak „rozlazłe, histeryczne baby”. Chodzi o to, że Juszczenkę zastąpi inna „baba”, Wiktor Janukowycz, a po jesiennej elekcji w Polsce ciężko się spodziewać, że prezydentem naszego kraju, najpewniej namaszczonym przez Donalda Tuska, zostanie ktoś o bardziej „męskim” podejściu do polityki zagranicznej niż Kaczyński. Nie chodzi wszak jedynie o typ emocjonalny czy osobowość przywódców państw  Europy Środkow0 - Wschodniej, ale o deficyt konsekwencji w projektowaniu i przeprowadzaniu dalekosiężnych wizji politycznych.

Jak to już zostało powiedziane, podstawowym problemem naszego kraju, jak i pozostałych postsocjalistycznych państw regionu, jest brak stabilności i ciągłości na szczytach władzy, czyli – brak odpowiednich elit politycznych. Nie jest to kwestia, którą dałoby się w jakikolwiek sposób obejść; zbudować instytucje polityczne to zadanie względnie proste wobec wyzwania, jakim jest proces kształtowania się kultury politycznej i mechanizmów walki o władzę nieprowadzących do destabilizacji państwa. Paradoksalnie, kryzys ekonomiczny i niepewność odczuwalna na rozmaitych płaszczyznach stosunków międzynarodowych, jakie dają się we znaki europejskim państwom w ostatnim czasie, mogą korzystnie wpłynąć na tempo dojrzewania elit politycznych Europy Środkowo – Wschodniej. Podważenie paradygmatu „wiecznego pokoju” i nieprzerwanego wzrostu ekonomicznego, zabezpieczanego przez instytucje i organizacje ponadnarodowe, prowadzić powinno do kształtowania bardziej odpowiedzialnych postaw wśród wspomnianych elit politycznych państw naszego regionu. Wydaje się, że sytuacja jest nieco analogiczna do tej, z jaką mieliśmy do czynienia w okresie międzywojennym. Wtedy również nastąpił „wysyp” niepodległych organizmów politycznych w naszej części Europy. Dwudziestolecie okazało się jednak okresem zbyt krótkim, zarówno na to, by państwa te dostatecznie okrzepły, jak i by zrozumiały, że tylko ścisła współpraca  może je uchronić od zależności i odgrywania roli satelitów wobec jednego z wielkich mocarstw. Miejmy nadzieję, że wojna w Gruzji z jednej strony i rosnący nacisk Zachodu na organizowanie naszego życia zbiorowego na modłę totalistycznej poprawności politycznej z drugiej, nie oznacza, że tym razem również mieliśmy do dyspozycji zaledwie dwudziestolecie i że znowu nie zdążyliśmy do podmiotowości i współpracy na obszarze Międzymorza dojrzeć.

Robert Winnicki

konsultacja: Karol Kaźmierczak

 

Zobacz także tego autora