Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Bojan Stanisławski: Dwa lata koszmaru - o agresji i okupacji Iraku

Bojan Stanisławski: Dwa lata koszmaru - o agresji i okupacji Iraku


05 maj 2005
A A A

Dwa lata po amerykańskiej inwazji na Irak świat stał się - odwrotnie niż zapowiadał to prezydent USA i jego wasale - miejscem dużo bardziej niebezpiecznym. Wojna iracka i okupacja tego kraju są bodaj najbardziej destabilizującymi sytuację światową czynnikami. Efekty tych działań będą długotrwałe i z pewnością dalece odbiegające od pociesznych prognoz światowych strategów kapitału.

W samym Iraku od dwóch lat trwa koszmar. Standardy życia Irakijczyków nie tylko - także wbrew zapowiedziom - nie uległy polepszeniu, ale w wielu dziedzinach dramatycznie się pogorszyły, nawet w stosunku do czasów brutalnej dyktatury Saddama Husajna. Tym sposobem rząd USA i wspomagające go rządy satelickie stworzyły to, o czym Osama bin Laden zawsze marzył - raj dla terrorystów w samym sercu Bliskiego Wschodu.

Koszty "pokojowej" operacji

Wojska okupacyjne - zwłaszcza amerykańskie - praktycznie ugrzęzły na wojennym mokradle - wykonują desperackie ruchy, czym tylko pogarszają swoją sytuację. Ponad 1500 żołnierzy US Army zostało zabitych, około 10000 rannych. Irakijczyków zabito już ponad 100000, liczbę rannych trudno oszacować, nie wspominając już np. o dzieciach, które doznały trwałego uszczerbku na psychice. Abstrahując na chwilę od moralnego łajdactwa, jakiego dopuścili się agresorzy trzeba też dostrzec bardzo poważne gospodarcze konsekwencje tej imperialistycznej awantury.

Przed rozpoczęciem wojny szef amerykańskiego Office of Managment and Budget szacował koszty inwazji na 50 do 60 miliardów dolarów. Gdy dowiedział się o tym George Bush natychmiast zwolnił głównego doradcę finansowego Białego Domu, który nieco wcześniej prognozował wydatki rzędu 200 miliardów. Okazuje się, że obaj byli w błędzie. Całkiem niedawno prezydent USA zwrócił się bowiem do Kongresu z prośbą o dodatkową pulę 82 miliardów USD na "zagraniczne operacje z użyciem sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych". Z tej sumy 62 mld przeznaczone są na okupację Iraku. W ten oto sposób wydatki z nią związane przekroczyły sumę 220 mld dolarów (za www.costofwar.org), a końca operacji nie widać.

Niezależni eksperci obliczyli, że jeśli stopa wydatków utrzyma się na tym poziomie, a kierunek działania okupantów się nie zmieni, to iracki koszmar trwać może nawet ponad pięć lat i kosztować może w granicach biliona dolarów (jedynka i dwanaście zer!). Gigantyczne pieniądze, które powinny być przeznaczone na publiczną służbę zdrowia, edukację, pomoc społeczną, budownictwo czynszowe i tworzenie miejsc pracy!

"Tymczasowy" stan wojenny

Niedawne "wolne wybory" w Iraku ukazały w całej okazałości, iż zainstalowana tam demokracja to czysta farsa. Tamtejsza - cierpiąca już od dekad - ludność nie uzyskała zupełnie nic. Żaden z gnębiących Irakijczyków podstawowy problemów dnia codziennego nie został rozwiązany. Zresztą okupantom nie o to chodziło. Ich celem było wyłącznie zyskanie minimalnej, tymczasowej legitymizacji dla działań Busha przy pomocy medialno-propagandowego szumu.

Każdy myślący człowiek zdaje sobie bowiem sprawę, że prawdziwe wolne i prawdziwie demokratyczne wybory pod "ochroną" obcych wojsk i w ramach okupacyjnego porządku są zwyczajnie niemożliwe. Dobitnym tego potwierdzeniem było przedstawienie do wyborów kandydatów wyselekcjonowanych wcześniej przez amerykańską administrację. Władze USA powołały do tego celu całkowicie uzależnioną od siebie Niezależną Komisję Wyborczą Iraku.

Zarówno Irakijczycy, jak i przeciętni obywatele Stanów Zjednoczonych mają nadzieję, że owe wybory - jakie by one nie były - przyspieszą zakończenie okupacji i wycofanie wojsk agresorów. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to złudzenie. Irackich partyzantów i terrorystów akt wyboru marionetkowych władz jeszcze bardziej rozwścieczył, a to wróży dalszą destabilizację. Ani USA, ani ich sojusznicy (choć bardziej pasuje tu słowo "lokaje") nie są w stanie opanować sytuacji już na obecnym etapie. Okoliczności zaś się zaostrzają, a coraz więcej krajów - pod naciskiem ruchu antywojennego i obciążeń budżetowych - wycofuje swoich żołnierzy. Trudno zatem nie przyznać racji tym, którzy mówią, że wyprawa po iracką ropę potrwa jeszcze dużo dłużej.

Planowana błyskawiczna pacyfikacja kraju zaraz po - jak to ogłoszono - "zwycięskiej wojnie" także okazała się mrzonką. Wojska okupacyjne wznieciły niesamowitą nienawiść i determinację Irakijczyków - de facto sprowokowały tak zacięty opór, z którym teraz nie mogą sobie poradzić. Warto w tym kontekście przywołać "tymczasowy" stan nadzwyczajny, który wprowadzono już cztery miesiące temu i niedawno znów przedłużono.

Dekret (wyjątkowo demokratyczny instrument sprawowania władzy) o jego wprowadzeniu przewiduje między innymi godzinę policyjną i dyktatorskie wręcz uprawnienia dla marionetkowego rządu. Dozwolone są aresztowania i internowania bez nakazu czy choćby przedstawienia powodów, zaś rozmaite akcje zbrojne czy to w wykonaniu policji czy wojska mogą być wszczęte w każdej chwili bez żadnego uprzedzenia. Pomimo tych represji, różnego typu ataki ze strony Irakijczyków zdarzają się średnio pięć razy częściej niż rok temu. Zasadzki, porwania, egzekucje, podkładane ładunki wybuchowe, eksplodujące samochody-pułapki, zamachowcy-samobójcy, wysadzanie ropociągów, morderstwa na tle politycznym... Oto codzienna rzeczywistość "nowego" Iraku! W wielu regionach iracka policja po prostu się wycofała i pozostawiając je pod kontrolą ruchu oporu.

"Dziki Zachód"

Stany Zjednoczone mają olbrzymią militarną przewagę, ale przecież ich wojska nie mogą być jednocześnie wszędzie. Zajęcie przez amerykańskie siły jakiegoś regionu i zadeklarowanie go jako "bezpiecznego" nie oznacza, że ruch oporu został w tej części Iraku zdławiony - oznacza to jedynie, że się wycofał do innej prowincji lub rozproszył w lokalnej społeczności i czeka, aż siły tam stacjonujące będą potrzebne gdzie indziej. Partyzanci nie są bowiem tak głupi by stanąć do otwartej, frontowej walki z największą siłą militarną świata.

Wojska okupacyjne, sfrustrowane, przestraszone i zdemoralizowane, otoczone są wrogą wobec nich ludnością. I nawet jeśli przyjąć za prawdę to, co wmawiają nam media głównego nurtu, że Irakijczycy nie wyrażają otwarcie swej wrogości, to i tak liczyć się trzeba z tym, że w wojnie partyzanckiej każdy żołnierz nieprzyjaciela jest celem. Niezależnie od tego czy akurat patroluje okolicę, wykonuje rozkaz, wiezie zaopatrzenie czy po prostu gra w wolnej chwili w karty. Dlatego też każdy Irakijczyk - młody czy stary, mężczyzna czy kobieta, uzbrojony czy nie - jest traktowany przez amerykańskich żołnierzy jako potencjalny "terrorysta". Jakie są tego konsekwencje nietrudno sobie wyobrazić.

Przed rozpoczęciem wojny eksperci amerykańscy szacowali, że do sprawowania efektywnej okupacji w Iraku Stanom Zjednoczonym potrzebnych będzie 30 do 40 tys. żołnierzy; zaś około 100 tys. powinno pozostać w odwodzie dla ewentualnej agresji na Syrię, Iran czy Arabię Saudyjską. Rzeczywistość okazała się tak różna od prognoz jakby rząd amerykański zatrudniał na stanowiskach doradczych astrologów. W chwili obecnej w Iraku znajduje się ponad 150 tys. amerykańskich żołnierzy i wygląda na to, że ich liczba się zwiększy. Zresztą zwiększa się cały czas - w ubiegłym roku liczba ta wzrosła dwukrotnie w związku z "zabezpieczeniem wyborów" i powstaniem w Faludży. To poważny wysiłek dla amerykańskich sił zbrojnych.

USA w/g oficjalnych danych mają obecnie 446 tys. żołnierzy pod bronią i co najmniej 725 baz wojskowych (nie wiadomo ile tajnych) w 38 krajach świata i zbrojne floty na wszystkich oceanach świata. Oprócz tego w co najmniej 153 krajach mamy do czynienia z tzw. "formal military presence" czyli oficjalnie deklarowaną obecnością wojsk Stanów Zjednoczonych. Wolna od amerykańskiej obecności wojskowej jest w zasadzie tylko Antarktyka. Jednak USA okazują się przysłowiowym kolosem na glinianych nogach. Nie są bowiem w stanie prowadzić efektywnej imperialistycznej wojny nawet z małym, zniszczonym przez sankcje, krajem. Rozbić regularną armię takiego kraju przy pomocy najbardziej zaawansowanej technologii do zabijania to jedno. Co innego spacyfikować społeczeństwo, które nikogo do Iraku nie zapraszało. Waszyngtoński think-tank z Brookings Institution (niezależna agencja badawcza, www.brook.edu) podsumowuje sytuację w Iraku następująco: "to po prostu Dziki Zachód".

Wietnamizacja Iraku

Amerykańska "strategia wyjścia" - jeśli uznać, że tak w ogóle istnieje - opiera się przede wszystkim na szkoleniu sił irackich, które miałyby w przyszłości przejąć zdania "utrzymania bezpieczeństwa" w Iraku. Nic nowego - to powtórka z Wietnamu z połowy lat 70. Efekty owej "wietnamizacji" nietrudno przewidzieć. Jak do tej pory udało się wyszkolić mniej niż połowę irackich sił bezpieczeństwa, a już pojawiają się poważne problemy z ich konsolidacją. Do tego dochodzi fakt, że owe irackie siły bezpieczeństwa są ulubionym wręcz celem ataków ruchu oporu, co powoduje, iż subordynacja tych pierwszych jest mierna.

Amerykańscy stratedzy - najwyraźniej o umysłach przedszkolaka - sądzą, że wystarczy naga imperialna siła, a świat będzie należał do nich. "Wielkość Ameryki" urosła już niemal do rangi dogmatu religijnego, którego prawdziwość na siłę próbuje się udowodnić. Prawda zaś jest taka, że atak na Irak, tak samo jak pogróżki wobec Syrii i tragicznie bezmyślne szykowanie kolejnej eskapady wojennej - na Iran - są po prostu desperackimi ruchami przeżywającemu ogromne trudności imperium. Irak i kraje arabskie to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie zapominajmy o Afganistanie gdzie panuje kompletna anarchia, o kilku nieudanych zamachach na demokratycznie wybranego prezydenta rewolucyjnej Wenezueli, wrzeniu w Boliwii i Argentynie, a także poważnych kłopotach w samych Stanach - gigantycznym deficycie budżetowym i ubożeniu społeczeństwa. Problemy gospodarcze USA zwiększają się z dnia na dzień, a sytuacja jest tak dramatyczna, że każde najmniejsze światełko w tunelu (np. minimalny wzrost gospodarczy) traktuje się jako nadchodzące wybawienie. Tymczasem owo światełko może rychło okazać się reflektorem pędzącego z naprzeciwka pociągu - społeczeństwo USA nie będzie bowiem w nieskończoność znosić zadawanych mu ciosów.


Tekst pt. "Dwa lata koszmaru" ukazał się pierwotnie w "Nowym Tygodniku Popularnym"; zob. http://www.iwkip.org/tygodnik/.

Przedruk w PSZ.PL za wiedzą i zgodą Instytutu Wydawniczego Książka i Prasa - wydawcy "Nowego Tygodnika Popularnego" (zgoda: Stefan Zgliczyński - dyr. IWKiP, 04.05.05), jak również za wiedzą i zgodą autora tekstu (zgoda: Bojan Stanisławski, 04.05.05).