Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Magdalena Górnicka: Spór o american dream

Magdalena Górnicka: Spór o american dream


03 sierpień 2008
A A A

John McCain i Barack Obama różnią się wszystkim – wiekiem, rasą, poglądami, ulubioną muzyką. Właśnie dlatego w listopadzie wyborcy bardziej niż na konkretną osobę, będą głosować na nową definicję Amerykanina.

Czasy, gdy za prawdziwego Amerykanina mógł uchodzić tylko WASP (biały, anglosaski protestant) nie minęły wcale tak dawno. Choć władza od czasów ruchu praw obywatelskich systematycznie pudruje rasistowskie oblicze USA, zamiast pudru przydałaby się ostra kuracja antybiotykowa.

Akcja afirmacyjna, która stała się karykaturą tego, o co walczył Martin Luther King, to tylko odpowiednie statystyki w odpowiednich formularzach. Problem tożsamości amerykańskiej i równości obywateli – bez względu na rasę i pochodzenie etniczne sięga znacznie głębiej i dotyczy zwłaszcza Latynosów. Ci przez lata nie stanowili zagrożenia: nie byli tak pracowici jak Azjaci ani tak „hałaśliwi” jak ciemnoskórzy.  Nie zabierali miejsca na uczelniach ani nie zadawali ciosów nożem pod żebra? Można zostawić w spokoju, ignorować.

Kolejni politycy woleli przepraszać Indian za ich mordowanie trzysta lat temu, niż zauważyć, że prawdziwa bomba imigracyjna tyka tuż pod ich łóżkiem posłanym najpewniej przez meksykańską pokojówkę.

Polityka imigracyjna USA nie jest doskonała. Ba, nie jest nawet poprawna. Przypomina lata 20. zeszłego wieku, gdy Theodore Roosvelt ograniczył liczbę wpuszczanych do kraju imigrantów z Europy, przy czym kwoty dla krajów Europy Wschodniej i Południowej były dużo niższe niż dla zachodniej części Starego Kontynentu. Problem w tym, że np. Niemcy nie palili się aż tak bardzo do wyjazdu, jak Polacy, Włosi czy Grecy.

Podobnie jest dzisiaj: Ameryka nie chce brudzić sobie rąk imigrantami z Meksyku, tworzących obecnie najniższą społeczną warstwę.

Również dla startujących kandydatów w listopadowych wyborach problem imigracji nie ani łatwy, ani przyjemny. Nie jest ani spektakularny – jak kwestia wojsk w Iraku, ani nie zajmuje pierwszych miejsc na liście palących problemów do rozwiązania – jak powszechna opieka medyczna.

John McCain łączy imigrację z bezpieczeństwem narodowym. Jego sztab opracowuje te dwie kwestie jako jedną całość. Choć Republikanin tego głośno nie powiedział, najlepiej zamknąłby swój kraj na cztery spusty przed „elementami” z Meksyku, i – oczywiście -  muzułmanami. Zaprosiłby oczywiście „profesjonalistów” z cywilizowanych krajów, bo trzeba ratować amerykańską gospodarkę, a na niektórych ekspertach (np. ze wschodniej europy czy Indii) dolar wciąż robi wrażenie. Czyli będzie się opłacało.

Ci, którzy mieliby przybyć do USA w poszukiwaniu spełnienia amerykańskiego snu, gorzko się rozczarują. Ameryka nie weźmie na siebie kosztów kształcenia od podstaw, zapewniania opieki socjalnej, nauki języka – czyli tego, co jest niezbędne dla przybywających z biednych krajów. Dlatego na prawdziwą karierę od pucybuta do milionera mogą liczyć dopiero dzieci imigrantów, urodzone na amerykańskiej ziemi, a więc obywatele USA. Teoretycznie oczywiście – ale mogą.

McCain zapowiada wprowadzenie elektronicznego rejestru, który kontrolowałby zatrudnionych imigrantów, a także utworzenie „czarnej listy” pracodawców zatrudniających „nieudokumentowanych” (czyli nielegalnych imigrantów). Innym pomysłem ( dobrym!) jest uporządkowanie numerów ubezpieczenia społecznego, często przejmowanych po zmarłych osobach przez przybyszów zza południowej granicy – bałagan panujący w tej kwestii jest dziś jedną z najgorszych zmór amerykańskiej administracji.

Barack Obama, choć do imigracji podchodzi z większą empatią, chce upraszczać procedury, a „nielegalnym” i ich pracodawcom oszczędzić elektronicznej szkarłatnej litery, na dobrą sprawę nie mówi nic innego niż McCain. Jego plan, choć ujęty znacznie sprawniej pod względem retorycznym, jest dużo mniej konkretny. „Uproszczenie procedur” – mówi Obama, na co jego republikański kontrkandydat wskazuje konkretne typy wiz, które należy zreformować, zmienić, zlikwidować.

Senator z Illinois nie zamierza też bowiem przymknąć oka na nielegalny pobyt na terytorium USA, więc „nieudokumentowani” – niezależnie od tego, czy wygra Obama, czy McCain – powędrują na sam koniec kolejki czekającej na zieloną kartę.

Tegoroczne wybory to ostatni moment, by nadać kwestii imigracji właściwą wagę. W listopadzie głosować pójdzie rzesza młodych Amerykanów, których rodzice przyjechali do USA ukryci między skrzynkami z pomarańczami. Owi młodzi wyborcy zostali postawieni przed wyborem: amerykańskość czy rodzina. Do ostatecznego wyboru tego pierwszego popychają ich właśnie rodzice – często nie mówiący dobrze po angielsku, bez skończonych szkół.

Do 2050 r. Latynosi staną się też dominującą grupą etniczną w Stanach.  Czy można lekceważyć taki potencjał...patriotyczny?