Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Miłosz Zieliński: Stosunki polsko-litewskie: jest źle, przyznajmy to w końcu


23 październik 2010
A A A

Ostatnie doniesienia medialne o, jak to wprost wyraziło polskie MSZ, złym stanie stosunków Warszawy i Wilna mogą napawać niepokojem. Tyczy się to zwłaszcza tej części opinii publicznej, która patrzyła na relacje tak silnie związanych wspólną historią krajów przez pryzmat uścisków wymienianych przez prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Valdasa Adamkusa. Wielokrotnie deklarowali oni strategiczne partnerstwo. Polska była szczerze dumna z ochrony przestrzeni powietrznej państw nadbałtyckich, a wykupienie przez PKN Orlen rafinerii w Możejkach traktowane było przez wielu polskich polityków jako inwestycja w bezpieczeństwo energetyczne Polski i regionu. Nic bardziej mylnego. Te medialne gesty i wydarzenia przez wiele lat nie tyle zniekształcały, co fałszowały obraz relacji bilateralnych. Po dwudziestu latach niepodległości obydwa narody nie są sobie znacznie bliższe niż były w czasach sowieckich.

ImageStwierdzenie, że współpraca między Wilnem a Warszawą niemal nie istnieje, jest tym boleśniejsze, im dłużej Polska łudziła się, że jest inaczej. Istniały tymczasem wyraźne sygnały, że nie będzie łatwo wyjaśnić i raz na zawsze uporać się z drażliwymi kwestiami z przeszłości, jak choćby zbrojnym zajęciem Wilna w 1920 roku czy różnymi punktami widzenia na ponad 200 lat wspólnej państwowości. Sygnały te pojawiły się już na początku lat 90. Widać to doskonale na przykładzie negocjacji w sprawie podpisania Układu o przyjaźni i dobrosąsiedzkiej współpracy, które trwały bardzo długo głównie ze względu na nasycone emocjonalnie obawy Litwy. Znalazły one wyraz w preambule traktatu, który podpisano dopiero w kwietniu 1994 roku. Pojawiło się tam sformułowanie o uroczystym potwierdzeniu integralności "swoich aktualnych terytoriów ze stolicami w Warszawie i w Wilnie niezależnie od procesu kształtowania się ich granic w przeszłości". Z punktu widzenia prawa międzynarodowego taki zwrot jest dosyć kłopotliwy, ponieważ w przypadku zmiany stolicy jednego z krajów, drugi musiałby wyrazić na to zgodę. Wspomniał o tym Stefan Meller, który odegrał ważną rolę w negocjowaniu treści układu. Polska przez wiele lat zbyt bardzo uważała Litwę za kraj mały, który od czasów unii krewskiej znajdował się w cieniu Korony. Litwa tymczasem skrzętnie wykorzystywała takie nastawienie domagając się więcej i więcej. Nawet Niemcy w swej polityce wobec emancypującej się Europy Środkowej, a zwłaszcza wobec Polski, ukształtowanej przez Hansa-Dietricha Genschera, nie działali tak bezinteresownie i bezwarunkowo. Znakomitym przykładem tej niekonsekwentnej i nieopartej na pragmatyzmie polityki była kwestia Obwodu Kaliningradzkiego i jego roli oraz statusu w pozimnowojennym świecie. Zarówno Warszawa, jak i Wilno były najbardziej zainteresowanymi tym zagadnieniem stolicami. Zamiast jednak wypracować wspólną wizję i strategię, biernie przyglądano się temu, jak Kaliningrad bezskutecznie próbuje przeciwstawiać się próbom ciągłego sterowania biegiem wydarzeń w Obwodzie przez Kreml i tylko Kreml.

Kolejny po politycznym element oddziaływania na rosyjską półeksklawę - wymiana gospodarcza - również kulał. Obecnie to Niemcy są najważniejszym partnerem handlowym Kaliningradu, a nie Polacy i Litwini. Jakby tego było mało, starania polskiego MSZ o podpisanie umowy o małym ruchu przygranicznym, która pozwoliłaby mieszkańcom Królewca na swobodne podróżowanie do województw pomorskiego i warmińsko-mazurskiego, spotykają się ze sceptycyzmem Litwy. Dlaczego? Przecież możliwość swobodnego podróżowania w ramach tak ściśle określonego regionu z pewnością przyczyniłaby się do oddolnej europeizacji mieszkańców Obwodu.

Stosunki polsko-litewskie w mediach to przede wszystkim dwa tematy - walka Polonii litewskiej o pisownię polskich nazwisk i rafineria w Możejkach. Pod koniec 2006 roku Orlen kupił ponad 80% akcji zakładu za 2,3 miliarda dolarów. Ta największa polska inwestycja zagraniczna miała pomóc w osiągnięciu kilku celów: przede wszystkim zwiększeniu zysków Orlenu, stabilizacji sytuacji energetycznej w Europie Środkowej, a także niedopuszczeniu do przejęcia rafinerii przez Rosjan. Póki co, dzieje się zupełnie inaczej niż ktokolwiek z polskich decydentów mógłby sobie życzyć. Rosjanie już w trakcie finalizowania transakcji rozpoczęli remont rurociągów dostarczających ropę do Możejek, a kilka miesięcy temu to samo uczynili Litwini z linią kolejową, znacznie ograniczyło dostawy ropy. Rafineria przynosi milionowe straty, przeciętni Litwini narzekają, że od momentu zakupu Możejek przez polską firmę cena litra benzyny znacznie wzrosła, a jakby tego było mało, dotąd w różnych wypadkach na terenie rafinerii zginęło kilkoro Polaków. Nawet jeśli część tych nieszczęśliwych uwarunkowań to nie wina ani Polski, ani Litwy, Możejki można uznać za, niestety, akuratny przykład stanu współpracy między obydwoma krajami.

Drugie zagadnienie, czyli problemy, jakich mniejszość polska na Litwie doświadcza od litewskich władz, to już istna epopeja. Związek co jakiś czas podnosi raban, Litwini zarzucają polskiej dyplomacji, że ingeruje w wewnętrzne sprawy Litwy, a Polonii, że jest piątą kolumną, Polacy tymczasem jeszcze bardziej okopują się na szańcach własnych racji i koło się zamyka. Z jednej strony irytacja wszystkich zaangażowanych w konflikt po polskiej stronie jest zrozumiała, ponieważ Wilno w sposób oczywisty łamie Konwencję ramową Rady Europy o mniejszościach narodowych z 1995 roku, z drugiej wygląda na próbę odwrócenia uwagi od rzeczywistych problemów mniejszości polskiej. Żyje ona ubogo w regionach słabo zurbanizowanych, jest źle wykształcona (brakuje wśród niej zwłaszcza osób z wyższym wykształceniem). Litwini traktują jej przedstawicieli nieufnie, Polacy odwzajemniają się im podobnym zestawem uczuć. Trudno jest mówić o strategicznym partnerstwie, jeśli mniejszość litewska w Polsce korzysta z dwujęzycznych nazw miejscowości i prawa do nieskrępowanego rozwoju w ramach państwa polskiego, a jej polski odpowiednik na Litwie od lat boryka się z tymi samymi problemami. Tłumaczenie, że Litwinów jest w Polsce 30 tysięcy, a Polaków na Litwie ponad trzysta, nie jest dla nie przekonywujące.

Powyżej pokrótce przedstawiłem problemy widoczne na pierwszy rzut oka. Oprócz nich wyróżnić można cały zestaw zagadnień, które pojedynczo mają małe znaczenie, razem jednak również stanowią twardy orzech do zgryzienia. Warszawa i Wilno nie współpracują w żadnej organizacji regionalnej, której działalność pozwoliłaby na rozładowywanie powstałych przez lata napięć. Brakuje wymiany młodzieży, intensywniejszej kooperacji w ramach systemu miast partnerskich. Kuleją wspólne inicjatywy pozarządowe, brak jest akcji informacyjnych, wystaw muzealnych, happeningów w wielkich ośrodkach miejskich. Dla Polaków Litwa to popularny punkt docelowy turystyki sentymentalnej, która zasadza się na twierdzeniu, że Wilno to miasto polskie, a Litwini to poczciwi ludzie. Polacy tymczasem są postrzegani na Litwie przez pryzmat tamtejszej Polonii - awanturujące się, ciągle narzekającej na swój los.

Każda ze stron ma swoje racje, każda ma żywotne interesy, których musi bronić, ale nie trzeba robić tego w dziewiętnastowiecznym stylu, jakby po drugiej stronie miedzy czyhał śmiertelny wróg. Bycie razem w jednoczącej się Europie jest wartością samą w sobie, ale nie powoduje, że wszystkie niesnaski rozwiązują się automatycznie - niektóre wcześniej, niektóre później. Potrzebna jest nam poważna debata na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Debata, w którą włączyć się powinien każdy, komu leży na sercu dobro narodów połączonych przez wspólną historię, wspólne triumfy i klęski. Jestem przekonany, że jest nas wielu.