Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Aleksander Siemaszko: Sueńo americano czyli American Dream po nowemu

Aleksander Siemaszko: Sueńo americano czyli American Dream po nowemu


26 sierpień 2008
A A A

USA są krajem imigrantów, a w swej historii przeżyły już „najazdy” Irlandczyków, Włochów czy Chińczyków. Radykalny napływ Latynosów sprowokował jednak dyskusję o skutkach masowych migracji dla gospodarki i tożsamości kulturowej kraju.

Imigracja, zarówno ta nielegalna jak i ta usankcjonowana przez państwo, zawsze była wśród społeczeństwa Zachodu jednym z tematów rozpalających debatę publiczną.  Argumenty ekonomiczne mieszają się z kulturowymi, polityczna poprawność z populizmem. Mimo, że Stany Zjednoczone same są krajem imigrantów, a w swej historii przeżyły już „najazdy” Irlandczyków, Włochów czy Chińczyków to dopiero radykalny przyrost latynoskiej ludności sprowokował pierwszą po 1945 roku dyskusję o skutkach masowych migracji dla gospodarki i tożsamości kulturowej USA.

W 2006 roku Ameryką wstrząsnęły protesty przeciwników Ustawy o ochronie granic, antyterroryzmie i nielegalnej imigracji znanej też jako ustawa H.R 4437. Setki tysięcy Latynosów wyszło na ulice miast Stanów Zjednoczonych sprzeciwiając się zmianom, które wprowadzałoby nowe prawo, zaostrzające obowiązujące przepisy o zwalczaniu nielegalnej imigracji. Według projektu ustawy H.R 4437, przestępstwem miała stać się pomoc i ukrywanie nielegalnych imigrantów, pracodawcy zobowiązani byliby do sprawdzania prawnego statusu swoich pracowników a z budowy muru na granicy Stany-Meksyk czyniła federalny obowiązek.

Ameryką nie pierwszy raz wstrząsnęły wielkie protesty. Pierwszy raz jednak maszerujący w tak wielkiej liczbie robili to nie pod Gwiaździstym Sztandarem a pod flagami obcych krajów, głownie Meksyku i małych państewek Ameryki Środkowej. Pierwszy raz manifestujący, sprzeciwiali się proponowanym zmianom legislacyjnym robiąc to nie po angielsku a po hiszpańsku. W mediach zaroiło się od szeroko opisywanych przypadków zdejmowania flagi Stanów Zjednoczonych z niektórych budynków i zastępowania jej sztandarami obcych państw. Na reakcję nie trzeba było czekać. W mediach zabrzmiały oskarżenia o antyamerykański charakter mobilizacji latynoskich obywateli USA. Oskarżano ich o brak szacunku dla flagi, o chęć zrównania faktycznej i urzędowej pozycji języka hiszpańskiego z angielski. Rozległy się głosy o wprowadzeniu kolejnej poprawki do konstytucji, wprowadzającej oficjalny język Stanów Zjednoczonych. Wbrew komentarzom liberalnej lewicy nie była to tylko i wyłącznie medialna, nacjonalistyczna histeria. Nie da się rozdzielić problemu obywatelstwa i tożsamości narodowej.

WASP kontra Latino

Banałem jest przypominanie, że Stany Zjednoczone są państwem założonym przez imigrantów - uciekinierów przez religijnymi i politycznymi prześladowaniami, biedą i wykluczeniem. Krajem budowanym przez pokolenia imigrantów z Niemiec, Irlandii, Włoch czy Wschodniej Europy, w tym Żydów. Każda kolejna fala przybyszów spotykała się z wrogością niektórych "rdzennych” mieszkańców USA, w XIX wieku doprowadzając nawet do powstania partii natywistycznych, o wyraźnie antykatolickim charakterze. Właśnie „tułaczy” charakter państwowości amerykańskiej i umiejętność absorpcji wszystkich mniejszości dowodzą, zdaniem obrońców obecnej fali imigracji, że problem nie istnieje a dyskusja o zagrożeniu, jakie nieść mogą Meksykanie i mieszkańcy Ameryki Płd. jest tylko desperacką próbą zdobycia poparcia wśród amerykańskich niebieskich kołnierzyków przez Republikanów. Argumenty, jakimi operują dzisiejsi działacze antyimigranccy są niekiedy kalką tych, używanych przez ich poprzedników 150 lat wcześniej. To właśnie katolickich Irlandczyków oskarżano o podwójną lojalność (papizm!) czy religijną pochwałę biedy, nie dającą się pogodzić z protestancka etyką pracy. Tymczasem Amerykanie irlandzkiego pochodzenia są obecnie drugą co do liczności grupą wśród białych obywateli USA, a do korzeni sięgających Zielonej Wyspy przyznawał się nie tylko John Kennedy ale i Bill Clinton.

Publicyści i naukowcy zaniepokojeni obecną falą imigracji, tacy jak Samuel Huntington, wskazują na istotne różnice między sytuacją obecną, a emigracją XIX-wieczną.  Podstawową zmianą jest ilość przybywających do Ameryki imigrantów a także geograficzna i kulturowa zmiana krajów ich pochodzenia. Problemem nie jest według Huntingtona sama zmiana struktury demograficznej USA- ale zmiana jej paradygmatu kulturowego. Podczas gdy dotychczasowe generacje imigrantów z Europy, bądź to same pochodziły z kręgów kutry anglosaskiej lub protestanckiej, bądź nie miały większych kłopotów z asymilacją, przebywający na terytorium USA Latynosi czują bardzo słaby związek z typowi wartościami Anglosasów. Wiąże się to nie tylko z ich silną tożsamością kulturową, ale i zmianą podejścia do integracji mniejszości. Dotychczasową politykę asymilacji zwaną ‘melting pot’ zastępuje się doktryną multikulturalizmu zwaną ‘salad bowl’ - według, której tożsamość zbiorową powinno się budować na pluralizmie wielu odrębnych tożsamości, z których każda powinna zachować swoją unikalność.Image

37,5 miliona mieszkańców USA nie jest jej obywatelami. Według ostrożnych szacunków think tanku Pew Research Center liczba nielegalnych imigrantów w USA wynosi około 12 milionów osób, z czego 81% pochodzi z Meksyku lub krajów Ameryki Łacińskiej. Zaś wedle prognoz Departamentu Handlu Stanów Zjednoczonych, w 2042 roku Latynosi stanowić będą 30% amerykańskiej populacji.  Latynosom, nie tylko tym przebywającym na terytorium USA, zarzuca się zamykanie się we własnych społecznościach i niechęć do nauki języka angielskiego. Potencjalny bilingualizm USA stanowić ma jedną z najgroźniejszych konsekwencji hiszpańskojęzycznej imigracji. Obawy te nie są bezzasadne. Latynosi mieszkający w USA mogą korzystać z hiszpańskich gazet, radio a nawet telewizji takich jak Univision czy Telemundo. Skupieni w zwartych grupach,  zamieszkujący głównie  południowe stany, najczęściej wykonują prace do których biegła znajomość języka angielskiego nie jest wymagana. Zaś liberalna edukacja stawiająca większy nacisk na ochronę alternatywnych tożsamości uczniów nie jest czynnikiem tak silnie integrującym i amerykanizującym jak niegdyś. Inaczej, rzecz jasna ma się sprawa z koniecznością silniejszej integracji wśród grup pragnących uzyskać wyższe wykształcenie- ale w tej dziedzinie na znacznie lepszej pozycji stoją imigranci z Azji czy nawet… Afryki.

Praca i kapitał

Przeciętnego wyborcę niespecjalnie zajmują rozważania tożsamościowe. Słabiej wykształceni Amerykanie, parający się gorzej płatnymi zajęcia postrzegają tanią siłę roboczą zza granicy jako nieuczciwą i niebezpieczną konkurencję na rynku pracy. Rezerwuar imigrantów, gotowych zatrudnić się na czarno, powoduje w mniemaniu związkowców wyhamowanie tempa wzrostu płac, a w niektórych branżach nawet spadek wynagrodzeń. Imigranci postrzegani są przez niektórych Amerykanów wyłącznie jako biorcy świadczeń socjalnych czy medycznych, których ewentualny wkład w rozwój gospodarczy Stanów nie jest w stanie zrekompensować związanych z ich obecnością kosztów. Inaczej tę kwestię rozpatrują pracodawcy, chętnie szukający sposobów umożliwiających zwiększenie konkurencyjności własnych przedsiębiorstw. Niższe koszty pracy, uzyskiwane nie tylko poprzez wypłacanie Latynosom skromniejszych pensji ale też i radykalne ograniczanie pozapłacowych kosztów zatrudnienia nierzadko utrzymują na powierzchni całe branże. To właśnie spauperyzowani zamiatacze Wall-Marta o egzotycznych rysach umożliwiają gospodyniom domowym z przedmieść dokonywanie tanich, cotygodniowych zakupów. Niższe koszty zwiększają w ostatecznym rozrachunku konkurencyjność Amerykańskiej gospodarki, wydatnie zwiększając eksport i ograniczając choć trochę gigantyczny deficyt handlowy. Warto pamiętać przy tym, że bezpośrednia konkurencja na rynku pracy obywateli USA i imigrantów jest zjawiskiem rzadkim. Ci ostatni wykonują źle płatne prace nie wymagające większych kwalifikacji. Nierzadko ich ekonomiczna efektywność zależy wprost od śmiesznie niskich wynagrodzeń wypłacanym pracownikom.

Podziały ponad podziałami

Nadmierną symplifikacja byłoby określenie Republikanów jako partii antyimigranckiej, a Demokratow jako ugrupowania przyjaznego przybyszom z zewnątrz. Chociaż sympatie pro- i antyimigranckie a także preferencje wyborcze samych przybyszów zza granicy rozkładają się wedle pewnych stałych akcentów (elektorat GOP jest nastawiony bardziej sceptycznie do imigrantow; sami zaś imigranci zazwyczaj glosują na Demokratów, choć to ostatnie wcale nie jest regułą - emigracja kubańska od wielu lat popiera Partię Republikańską) to plątanina interesów wielkich korporacji i labour unions, ideologiczne debaty liberalnych spadkobierców 1968 roku i konserwatystów, a także dwuznaczna postawa wielu kościołów i związków wyznaniowych sprawia, że wśród polityków obu ugrupowań odnaleźć można wiele osób postępujących wbrew oficjalnemu stanowisku swojej partii.

W wyborach prezydenckich zarówno John McCain jak i Barack Obama starają się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Z jednej strony, trudno ignorować jest rzeszę glosujących regularnie Latynosów i imigrantów z innych krajów. Z drugiej zaś, abstrahując nawet od rasowych konfliktów pomiędzy kolorowymi mniejszościami (a konkretnie- braku wzajemnej sympatii, by rzecz ująć delikatnie, pomiędzy Latynosami i Azjatami a Murzynami), żaden poważny polityk nie może odwrócić się od środkowych stanów USA, od Pennsylwanii czy Detroit, w których niechęć do imigrantów, podyktowana strachem o własne posady jest wciąż silna. Niech nikt się więc nie zdziwi jeśli usłyszy Obamę mówiącego o konieczności zwiększenia liczby patroli granicznych, czy McCaina popierającego legalizację pobytu znacznej liczby „nielegalsów”. Stawka jest w końcu zbyt wysoka by być naprawdę konsekwentnym.