Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Aleksander Siemaszko: Koniec wojny w Międzyrzeczu

Aleksander Siemaszko: Koniec wojny w Międzyrzeczu


30 grudzień 2011
A A A

Po prawie dziewięciu latach obecności wojsk  amerykańskich w Iraku, prezydent Barack Obama ogłosił , że wojna oficjalnie dobiegła końca.  Do bilansu konfliktu i jednoznacznych ocen wciąż jednak daleko


1 maja 2003 roku na pokładzie lotniskowca USS Abraham Lincoln ówczesny prezydent George W. Bush ogłosił, że amerykańska misja w Iraku – obalenie Saddama Husajna – jest zakończona. Ponad siedem lat później, 31 sierpnia 2010 roku, jego następca – Barack Obama, uznał, że Stany Zjednoczone poświęciły wystarczająco dużo krwi, potu, pieniędzy i amunicji na ustabilizowanie sytuacji nad Tygrysem i Eufratem. Waszyngton proklamował zaprzestanie działań bojowych w Iraku. Półtora roku później, wojna została oficjalnie zakończona. Według słów samego Obamy, koniec nastąpił w wyniku „nie ostatecznej bitwy, lecz ostatniego marszu w kierunku domu”. Obserwatorzy słusznie jednak zauważyli, że wojny można wygrać lub przegrać  ale nie po prostu skończyć.[1] Czy Amerykanie wracają z Iraku z tarczą czy na tarczy?


Dziewięć lat w Iraku
Stany Zjednoczone wraz z sojusznikami rozpoczęły działania zbrojne w Iraku z powodu rzekomego zagrożenia dla pokoju jakie miał przedstawiać reżim Saddama Husajna, wyposażony w broń masowego rażenia. Mimo intensywnych poszukiwań nie potwierdzono doniesień CIA, że Irak rozwijał broń budowy broni biologicznej i chemicznej. W konsekwencji, jako główny powód wojny w Iraku wskazywano misję „szerzenia demokracji”, zgodnie z którą wymuszona siłą demokratyzacja jednej z bliskowschodnich dyktatur spowodować miała lawinowe zmiany w całym regionie. Pomimo pewnych incydentalnych sukcesów (reorientacja polityki Trypolisu,  zmiany wewnętrzne w Libanie) należałoby uznać, że inwazja przyczyniła się raczej do radykalizacji nastrojów w społeczeństwach arabskich i umocniła pozycję lokalnych reżimów. Krytycy wskazywali, że możliwym powodami interwencji były: lobbing przemysłu naftowego i zbrojeniowego, lobbing środowisk neokonserwatywnych i fundamentalistycznych bliskich Izraelowi, chęć „pobudzenia” gospodarki amerykańskiej, która u progu XXI wieku doświadczyła spowolnienia tempa wzrostu czy wreszcie personalna wendetta George’a W. Busha. Brak jednak jednoznacznie przekonujących dowodów na którąkolwiek z powyższych tez.


Wojna w Iraku w liczbach przedstawia się ponuro. Zginęło pięć tysięcy amerykańskich i koalicyjnych żołnierzy, a ponad trzydzieści tysięcy zostało rannych. [2] Wedle rozmaitych szacunków, w ciągu 9 lat amerykańskiej obecności nad Tygrysem i Eufratem, w związku z działaniami bojowymi, konfliktami wewnętrznymi i zamachami terrorystycznymi,  życie straciło ponad sto tysięcy cywili. [3] Wojna ta kosztowała budżet Stanów Zjednoczonych niemal dziewięćset miliardów dolarów wydatnie przyczyniając się do pogłębienia deficytu budżetowego.


Obama mówi dość
Wojna w Iraku, mimo, że zdobyła poparcie niektórych liberalnych komentatorów (widzących w niej urzeczywistnienie ideałów humanitarnej interwencji w duchu doktryny Responsibility to Protect) i jastrzębi Partii Demokratycznej (jak Hillary Clinton czy Joe Lieberman), nigdy nie była popularna w kręgach amerykańskiej lewicy, z których wywodzi się obecny prezydent USA. Barack Obama od początku nie traktował konfliktu w Zatoce Perskiej jako „swojego” a za swój cel postawił jego możliwe szybkie zakończenie. Kryzys gospodarczy, podczas którego dane mu było obejmować władzę przyśpieszył jego decyzję o ograniczeniu amerykańskiego zaangażowania w Iraku. Priorytetem dla nowej administracji stała się wojna w  Afganistanie.


Mimo to decyzja o zaprzestaniu działań bojowych a później – o całkowitym wycofaniu się z Iraku została przez część komentatorów przyjęta ze zdumieniem, spotykając się z krytyką czołowych polityków Partii Republikańskiej. Konkurent Obamy w ostatnich wyborach prezydenckich, senator John McCain określił je mianem „klęski” oskarżając Waszyngton, że co prawda wygrał wojnę lecz „przegrywa pokój.” [4] Prawica obawia się, że wycofanie z Iraku jest przyznaniem się do słabości i sygnałem, że Stany pogodziły się z erozją ich znaczenia w regionie. Wskazują przy tym, że decyzja taka może iść na rękę Teheranowi, który aktywnie wpływa na politykę Bagdadu, wykorzystując do tego radykalne ugrupowania szyickie, m.in. grupy skupione wokół Muktady as-Sadra. Co więcej, istnieją poważne obawy, czy wyjście wojsk amerykańskich nie wpłynie na pogorszenie się pozornie stabilnej sytuacji wewnętrznej. Fala zamachów jaka miała miejsce w grudniu w Iraku zdaje się potwierdzać przynajmniej część obaw.


Co dalej?
Czy oznacza to, że Amerykanie powinni byli permanentnie stacjonować w Bagdadzie? Wydaje się, że taka polityka byłaby niemal niemożliwa co ważniejsze – bezcelowa. Rząd Iraku głośno i stanowczo domagał się wycofania żołnierzy USA, a chociaż presja Waszyngtonu wpłynęłaby zapewne na zmianę jego stanowiska, to poważnie obniżałby amerykański prestiż wśród rządzących elit i – w przypadku przedostania się sygnałów o naciskach do mediów – w społeczeństwie irackim.


Czy wobec tego wycofanie się wojsk amerykańskich znad Tygrysu Eufratu oznacza triumf Iranu? To wątpliwe. Co prawda, Islamska Republika cieszyć się będzie większymi niż to do tej pory było wpływami w Bagdadzie, ale jednocześnie Stany, kończąc jeden konflikt zbrojny niejako „rozwiązują sobie ręce” i uwiarygadniają groźbę opcji militarne, jako odpowiedzi na atomowe zbrojenia ajatollahów. Co więcej, mniejsza obecność Amerykanów w Iraku może wpłynąć pozytywnie na – i tak wzmocniony amerykańskim wsparciem Arabskiej Wiosny – wizerunek Waszyngtonu w regionie oraz uwierzytelnić obecny rząd al.-Malikiego w oczach wyborców.


Obama słusznie uznał, że dalsze inwestowanie olbrzymich środków w stabilizację sytuacji jest bezcelowe. Nie wydaje się, by zamachy terrorystyczne mogły doprowadzić do przewrotu lub rewolucji, która wpłynęła na transformację ustrojową państwa. Póki zaś do tego nie dojdzie, to śmierć Irakijczyków, jakkolwiek tragiczna, nie narusza żywotnych interesów USA. Takie interesy narusza natomiast dalsze pogłębianie się dziury budżetowej i zadłużenia zagranicznego oraz alokacja nieproporcjonalnie dużych środków militarnych w tym jednym regionie świata. Jeżeli zaś jedyną zaporą przed anarchią w Międzyrzeczu byli amerykańscy marines to mieliśmy do czynienia z bardzo ułudną stabilizacją. Jak głosi stare powiedzenie z bagnetami można wiele rzeczy robić, ale nie można na nich siedzieć.


[1] Amerykanie odchodzą, nadchodzi chaos, R. Frister, polityka.pl, http://www.polityka.pl/swiat/analizy/1522631,1,obama-konczy-wojne-w-iraku.read

[2] US Departement of Defense, http://www.defense.gov/news/casualty.pdf
[3] Iraq Body Count, http://www.iraqbodycount.org/
[4] McCain: Iraq ‘Unraveling’ under Obama Withdrawal, newsmax.com, http://www.newsmax.com/InsideCover/mccain-obama-iraq-deteriorating/2011/12/22/id/421888