Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Marcin Domagała: Antynuklearny koszmar

Marcin Domagała: Antynuklearny koszmar


29 wrzesień 2009
A A A

Ostatnia rezolucja Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych z 24 września, dotycząca m.in. kwestii podjęcia szeroko zakrojonych wysiłków, przeciwko proliferacji broni atomowej oraz promocji powszechnego rozbrojenia, jest dokumentem na równi pięknym, co naiwnym i propagandowo pustym.
W dodatku stwarza realne niebezpieczeństwo dla targanego napięciami świata, w postaci groźby powstania nowych oraz eskalacji istniejących konfliktów między poszczególnymi państwami i narodami.

To jądrowe dziedzictwo zimnej wojny, tak znienawidzone przez pacyfistów, zwłaszcza z kręgu kultury zachodnioeuropejskiej, w przeszłości doskonale szachowało emocjonalne dążenia polityczne, a także nader często i twardo zmuszało strony do rozpoczęcia rokowań. Rezygnacja z broni jądrowej, która została użyta do tej pory tylko raz - w końcówce II wojny światowej - będzie oznaczać pozbawienie negocjatorów jakże ważnego argumentu na rzecz utrzymania pokoju. A przecież to właśnie groźba użycia broni jądrowej wielokrotnie doprowadzała do zrównoważenia sił skonfliktowanych stron. Broń jądrowa stanowi bowiem nieodwracalny argument, którego tylko przywołanie natychmiast studzi dyskusję. Jak do tej pory ludzkość nie wymyśliła lepszego i bardziej skutecznego straszaka.


Między palcem a guzikiem
 
Świat już kilka razy stawał na krawędzi jądrowej zagłady. Przynajmniej tak w wielu wypadkach przedstawiały to media. Praktyka i dokładna analiza wydarzeń pokazywały jednakże, iż nawet w najgorętszej atmosferze pomiędzy palcem decydenta a atomowym guzikiem zawsze istniał wystarczający dystans, choć nieraz, w odległościach bezwzględnych, dystans ten mógł być mierzony szkolną linijką.

Gdyby nie broń jądrowa, ZSRR i USA dawno pogrążyłyby świat w nadzwyczaj krwawym, konwencjonalnym konflikcie zbrojnym, który pochłonąłby życie wielu dziesiątków milionów ludzkich istnień. To właśnie „dobroczynna", w tym wypadku, świadomość istnienia broni ostatecznej zagłady, zapobiegała takiemu rozwojowi wypadków. Ten aspekt dotyczył nie tylko zimnowojennych przeciwników. Setki tysięcy mieszkańców Indii i Pakistanu, mieszkających w Kotlinie Kaszmirskiej, dawno spoczywałyby w grobach, gdyby nie fakt istnienia broni nuklearnej po obydwu stronach. Podobnie Chińska Republika Ludowa i ZSRR zapewne już w początkach lat 70. ub. wieku rzuciłyby się sobie do gardeł, gdyby nie fakt posiadania przez obydwa kraje arsenałów nuklearnych. Z czasów bardziej nam współczesnych - jak wyglądałby rozpad ZSRR w na przełomie lat 80. i 90. XX w., gdyby nie potencjalna możliwość wciśnięcia guzika atomowego, przez któregoś z dysponentów tej broni?

Brak broni jądrowej u któregoś z przeciwników zdążył pokazać swoje brutalne oblicze. Gdyby Iran już w latach 80. posiadał broń jądrową (nad którą zresztą, przy pomocy USA, naukowcy irańscy za czasów szacha aktywnie pracowali) Saddam Husajn za żadne dolary nie pomyślałby nawet o kopnięciu nogą w irański szlaban graniczny. Tak „gdybać" można dalej. Na szczęście lub na nieszczęście...

Pozbyć się jądrowego „złomu"
 
Najnowsza rezolucja Rady bezpieczeństwa ONZ wynika z dwóch wątków. Pierwszym z nich jest naiwna idée fixe obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baraka Obamy, korzeniami sięgająca jego tekstu pod tytułem „Breaking the war mentality" („Kruszenie wojennej mentalności"), z 1983 r., zamieszczonego w uczelnianej gazetce Uniwersytetu Columbia, poświęconego konieczności pozbycia się broni jądrowej w ogóle. W czasie zimnej wojny był to ulubiony postulat pacyfistów, którzy zupełnie nie rozumieli charakteru ówczesnych relacji między państwami, widząc w jej likwidacji panaceum na wszystkie bolączki świata. Podobnie jest dzisiaj. Drugi aspekt wynika z republikańskiego dziedzictwa Baracka Obamy w postaci agresywnej polityki jego poprzednika Georga W. Busha. Jakby na to nie patrzeć, zaproponowana przez USA rezolucja, otworzyła kolejny front, tym razem na polu ideologicznym, walki z Iranem, ergo próby osiągnięcia decydującej przewagi na Bliskim Wschodzie. Koniec końców, wyposażony w siły nuklearne Iran, potencjalnie byłby poważnym konkurentem do „bliskowschodniego tronu".

Abstrahując od bieżących uwarunkowań geopolitycznych, warto zastanowić się nad praktycznymi oraz wymiernymi efektami potencjalnej realizacji takiego postulatu. Ponadto wdrożenie rezolucji, przez światowych dysponentów broni jądrowej, mogłoby przebiegać w sposób podobny do realizacji chociażby zapisów układu SALT-1 z maja 1972 r. przez ZSRR, który dotyczył wzajemnej redukcji liczby wyrzutni rakietowych. Wówczas sprytni radzieccy wojskowi pozbyli się przeznaczonych i tak do wyłączenia z eksploatacji, przestarzałych i kosztownych wyrzutni rakietowych jednorazowego użytku, pozostawiając nowoczesne silosy, z możliwością wielokrotnego odpalania. Oczywiście USA dały się zmanipulować i zredukowały liczbę swoich wyrzutni do zakładanego porozumieniem poziomu. W efekcie zimnowojenny balans sił uległ poważnemu zachwianiu na niekorzyść tzw. wolnego świata.

Wdrożenie w pełni omawianej rezolucji grozi podobny scenariuszem, tyle że we współczesnym wydaniu. Arsenał jądrowy będzie ograniczany, ale tylko o broń przestarzałą, nazbyt kosztowną w utrzymaniu, zaś jej mniejsi dysponenci będą starali się własne arsenały ukrywać za wszelką cenę, bądź twierdzić, że co prawdą ją mieli, ale już nią nie dysponują. Taki scenariusz może wystąpić np. w wypadku Izraela, który do tej nie chce oficjalnie przyznać, że w Dimonie na pustyni Negew znajduje się jakikolwiek ośrodek nuklearny z przeznaczeniem militarnym.

Atomowy PR
 
Najbardziej niebezpiecznym aspektem tej rezolucji może być doprowadzenie do „ukrytego" wyścigu zbrojeń - czyli procesu, w ramach którego pomniejsze państwa będą starały się, oczywiście pod pokojową przykrywką, doprowadzić do sytuacji, w której w krótkim czasie (czyli najwyżej 12 miesięcy) byłyby w stanie wyprodukować gotowy do użycia militarny pakiet nuklearny, czyli broń jądrową wraz ze środkami do jej przenoszenia. Najlepszym przykładem tego rodzaju jest jeden z najbardziej aktywnych liderów na rzecz antynuklearnego rozbrojenia Japonia. W jej elektrowniach jądrowych już wyprodukowano m.in. blisko 5 t. plutonu, zdatnego do militarnych zastosowań (ilość pozwalająca wyposażyć blisko 600 głowic), zaś wdrażany program kosmiczny w krótkim czasie może zostać z łatwością skierowany na przekształcenie obecnych rakiet do wynoszenia satelitów w kosmos, na rakiety do przenoszenia nuklearnych głowic. Technologia rakiet z serii Mu (koncernu Nissan) lub H2 (koncernu Mitsubishi), stworzonych  oficjalnie na potrzeby Japońskiej Agencji Kosmicznej, jak ulał pasuje do zastosowań militarnych. Oczywiście żaden oficjalny czynnik po stronie japońskiej tego nie przyzna, a sama Japonia, po nauczce z 1945 r., raczej nie zamierza na chwilę obecną chwalić się światu, chociażby wzorem Korei Płn., swoimi jądrowymi możliwościami. Prawa geopolityki są jednak nieubłagane.

Rezolucja Rady Bezpieczeństwa porusza także najbardziej nośny slogan, związany z groźbą dostania się broni jądrowej w ręce terrorystów. Co prawda taki rozwój wydarzeń jest realny, jednakże bardzo nikłym stopniu. Jak mało która broń, każdy arsenał nuklearny znajduje się pod nadzwyczaj ścisłym nadzorem. Potencjalna groźba powodzenia realizacji rozwoju wypadków jest równie prawdopodobna, co wykonanie nalotu bombowego na Los Angeles przez Talibów za pomocą, niewidzialnych dla radarów, bombowców B-2. Podobny scenariusz już był testowany. Kiedy w 2008 r. w Pakistanie zaistniała groźba przechwycenia steru władzy przez radykalnych islamistów, a tym samym  kontroli nad bronią nuklearną, to w praktyce amerykański sojusznik Islamabadu, był w pełni przygotowany na szybką neutralizację jego arsenału jądrowego. W tym kontekście nie dziwi także fakt, że tamtejsze wybory prezydenckie we wrześniu 2008 r. wygrał, m.in. brytyjski rezydent, Asif Ali Zardari, który utrzymał nad wyraz ciepłe kontakty z Waszyngtonem.

W kontekście rozważań terrorystycznych trzeba także zwrócić uwagę na kwestię, iż broń jądrowa jest orężem niesamowicie kosztownym w wytworzeniu i bezpiecznym przechowywaniu. Dowodzi tego przykład wspomnianego już Iranu, który od blisko czterdziestu lat, z marnym rezultatem, próbuje ją wyprodukować, a przede wszystkim Korei Północnej, której działania w tym zakresie mają bardziej charakter propagandowy, niźli realnych osiągnięć. Słynne północnokoreańskie próby jądrowe wyglądają bowiem bardziej na starannie zaplanowany pokaz siły, aniżeli prawdziwe, podziemne detonacje jądrowe. Północnokoreańskie nośniki głowic - rakiety typu Taep'o-dong i Rodong - będące daleką mutacją radzieckich scudów, przynoszą na razie więcej korzyści rybakom, którzy bez trudu łowią ogłuszone ryby, niźli przyczyniają się do spełnienia nuklearnych aspiracji Kim Dzong Ila. Nie oznacza to, że zagrożenie nie istnieje, ale pokazuje, jak wielkie problemy jej potencjalnie skuteczne zastosowanie ze sobą się wiąże. Terroryści, z reguły nie dysponują pokaźnymi zasobami gotówki, a ich akcje terrorystyczne skupiają się na szukaniu słabych punktów w cywilnej, a nie wojskowej, przestrzeni przeciwnika. Gdyby było inaczej, w Nowym Jorku nie ograniczono by się tylko do dwóch wieżowców.

Światowe siły bezpieczeństwa
 
Poważniejszą za to groźbą dla światowego ładu jest kwestia niekontrolowanego przepływu materiałów rozszczepialnych. Stąd już mały krok do zbudowania tzw. brudnej bomby atomowej, której działanie polega nie na doprowadzeniu do reakcji jądrowej, ale tylko na rozrzuceniu za pomocą środka wybuchowego radioaktywnego materiału. W efekcie takiej eksplozji wystąpić może skażenie radioaktywne, ale będzie ono dotyczyło dość małego obszaru. Konstrukcja takiej bomby leży jak najbardziej w zasięgu różnej maści terrorystów, jednakże, jak pokazała dotychczasowa praktyka, terrorystyczna taktyka skupia się bardziej na wykorzystaniu środków konwencjonalnych.

Antyjądrowa rezolucja Rady Bezpieczeństwa nie wnosi zatem, tak oczekiwanej, nowej jakości w stosunkach międzynarodowych. Obrana droga nie zmierza nawet w kierunku rozwiązania przyczyn powstawania i ograniczania siły rażenia terroryzmu. Wręcz przeciwnie. Jej sukcesywne wdrożenie może oznaczać wzrost liczby konfliktów konwencjonalnych w przyszłości, i to zarówno o zasięgu regionalnym, jak i światowym. Tym samym świat, pozbawiony broni jądrowej, mógłby przerodzić się piekło licznych konfliktów konwencjonalnych. Na tej kanwie czekać nas mógłby nawet paradoksalnie gwałtowny rozwój swobodnie sponsorowanego terroryzmu.

Warto więc w tym miejscu byłoby zastanowić się nad zupełnie innym scenariuszem, który przypomina jednak science-fiction. Jednakże byłaby to dość ciekawa alternatywa. Coraz częściej, w międzynarodowych gremiach, wspomina się o wprowadzeniu światowej waluty, czy, idąc dalej, stworzeniu światowego rządu. W tym kontekście warto byłoby pomyśleć o światowych siłach bezpieczeństwa, które, jako jedyne, byłyby legalnym dysponentem zasobów broni jądrowej i tylko one mogłyby z nich potencjalnie korzystać. By spełnić jednak ten cel, trzeba byłoby wprowadzić radykalną kontrolę nad wszelkimi technologiami, mogącymi służyć do produkcji broni nuklearnej oraz produkcją i handlem materiałami radioaktywnymi, co już w sobie zakłada wręcz tytaniczny wysiłek. Warto bowiem w tym kontekście zwrócić uwagę na stwierdzenie prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa, że państwa jednak niezbyt sobie nawzajem ufają.

Dopiero jeśli kraje przestaną ze sobą rywalizować o wpływy, napadać na inne, narzucać im własne systemy polityczne oraz zaczną wprowadzać zasady zrównoważonego rozwoju na poziomie globalnym - ta broń nie będzie potrzebna, bo nie będzie zagrożenia. Taki jednakże scenariusz, to już osobny temat...
 
Marcin Domagała
Europejskie Centrum Analiz Geopolitycznych
 
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.