Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Unia Europejska Joanna Mieszko - Wiórkiewicz: Niemcy: Rien ne va plus

Joanna Mieszko - Wiórkiewicz: Niemcy: Rien ne va plus


11 styczeń 2006
A A A

Larum, jakie podniosły zagraniczne media po ogłoszeniu wyniku wyborów do Bundestagu 18 września, było wynikiem z jednej strony – przewrażliwienia, z drugiej – marketingu. Histeria z powodu rzekomego chaosu w Niemczech spowodowała, że lepiej się sprzedawały dzienniki w powyborczy poniedziałek w Londynie i Paryżu, a frankfurcka giełda zareagowała wzrostem notowań indeksu DAX. Poker o kanclerski fotel, który trwał miesiąc, najmniej podniecał samych Niemców.

Tymczasem, pomimo udramatyzowanych komentarzy, nic się w Niemczech właściwie od poprzednich wyborów w 2002 roku nie zmieniło. Czerwoni (SPD) i czarni (CDU) niby przegrali, ich wyniki spadły poniżej dotychczasowego poziomu, ale po dokładnym przyjrzeniu się było widać, że na dobrą sprawę rezultaty wyborów nie różniły się od tych sprzed trzech lat: generalnie socjaliści (czyli SPD oraz Partia Lewicy) osiągnęli nieomal 45 proc., pozostałe mieszczańskie partie (czyli chadecja i FDP) dostały silne 45 proc., Zieloni plus wszelka inna tzw. „alternatywa”, której górne stany optują na lewo, a dolne na prawo, zgarnęli resztę. I kiedy trzy lata temu kanclerzowi nadal było po drodze z Joszką Fischerem, z którym już w młodości planował on skok na najwyższe stołki, to dziś, gdy Gerhard Schröder musiał zabrać wreszcie kapelusz i opuścić urządzone z nowo-starą niemiecką pompą biuro, jego dotychczasowy zastępca, znany z łowczego instynktu „Realo”, wycofał się już w chwili ogłoszenia wyborczej klęski na z góry upatrzone pozycje w... zaciszu nowego domowego szczęścia ze świeżo poślubioną (po raz piąty w życiu) 29-letnią berlińską Włoszką Minu, która niebawem urodzi mu bobaska..

18 września „zieloni” , podobnie jak SPD, dostali od niemieckiego społeczeństwa wymowny rachunek za siedem lat radosnych rządów. Unia CDU/CSU także nie porwała za sobą tłumów, bo porwać nie mogła, gdy główna pretendentka do roli „matki narodu”, cierpiąca na szczękościsk i obcą bazie własnej partii neoliberalną obsesję, zapowiadała Niemcom nieomal dosłownie krew, pot i łzy. Wzrost znaczenia partii lewicy (PDS pod przewodnictwem Gregora Gysi i WASG Oskara Lafontaine’a, czyli Partii Alternatywy Wyborczej, Pracy i Sprawiedliwości Społecznej) okazał się zjawiskiem przede wszystkim strukturalnym, bo WASG tworzą głównie zbuntowani byli członkowie SPD, Zielonych, PDS oraz... CDU (rozczarowane neoliberalnym kursem, zdradą statutowych wartości i społecznych interesów kadry średniego szczebla tychże partii, co przy okazji wyjaśnia ogromną sprawność organizacyjną, jaką w krótkim czasie wykazała się nowa partia). Jednak Schröder prowokując przyspieszone wybory niczego nie stracił, lecz – pomimo bezpośredniej klęski – uzyskał planowane profity. Przede wszystkim udało mu się zatrzymać postępującą szczególnie gwałtownie w ostatnich latach jego rządów erozję SPD. Licząca za czasów Willy Brandta prawie milion członków partia o stuletniej tradycji (którą demonizował Bismarck i którą prześladował Hitler) stopniała za jego czasów o połowę. I choć rozbicie w SPD jest widoczne na co dzień, to nie wydaje się, aby jej pozostała kadra miała obecnie opuścić statek, tym bardziej że nie ma tam wybijających się osobowości. (Problem przerzedzania szeregów ma także CDU/CSU; chadecy po prostu wymierają, a młodzież jakoś nie pała miłością do tej partii).

Celem numer dwa kanclerza było uzyskanie poprzez wybory społecznego poparcia dla tzw.„reform” Hartz IV i Agenda 2010. Choć tego poparcia nie uzyskał, ani nie uzyskała go potakująca mu na tym polu Angela Merkel, to łącząc się w koalicję sami sobie tego poparcia udzielili. I słusznie. Programy wyborcze obu partii i ich recepty na uzdrowienie kraju są praktycznie wymienne. Nihil novi dla rozczarowanego społeczeństwa. Jedynym sposobem utrzymania władzy, która – jak pokazały to powyborcze tygodnie – jest najważniejszym celem niemieckich polityków, było połączenie się w wielką koalicję. W ten sposób posiadła ona 448 mandatów, prawie trzy czwarte większości. Opozycja w Bundestagu z 166 mandatami jest liczbowo słaba: zaledwie 166 mandatów, do tego tak bardzo różnych, jak FDP, Zieloni i Lewica. Jednak opozycja posiada kilku znakomitych mówców oraz poważne powody do krytyki.

Gorzką ironią jest fakt, że partie, które doprowadziły kraj nieomal do kryzysu porównywalnego z kryzysem Republiki Weimarskiej i które dostały w wyborach od społeczeństwa czerwoną kartkę za – kolejno – 15 ostatnich lat, znowu znalazły się u steru. W jakim kierunku będą sterować – widać to było już po pierwszych wstępnych rozmowach koalicyjnych. Ponad miesiąc trwała na oczach społeczeństwa drapieżna walka o stołki wyższe i niższe oraz synekury. Nie było dla starego i nowego rządu żadnych ważniejszych zadań. Jeden z zagranicznych komentatorów tego turnieju, szef niemiecko-francuskiego programu telewizyjnego ARTE, stwierdził z szampańską złośliwością, że polityka światowa jakoś nie zauważyła braku Niemców na scenie w tym czasie.

Społeczeństwo niemieckie nie ma złudzeń: dezorganizująca wewnętrzny rynek polityka pseudo-reform będzie prowadzona dalej z całą zaciekłością. Brytyjczycy, Francuzi oraz akcjonariusze Daimler-Chryslera będą przez krótki czas zadowoleni, ale Niemcy czekają jeszcze chudsze niż dotąd czasy: gospodarka będzie przez następne cztery lata nadal szła na jałowym biegu w dół, społeczeństwo będzie odzierane z resztek zabezpieczeń socjalnych w iście feudalnej manierze (po ogłoszeniu przez Daimler-Chryslera – równolegle do ogłoszenia wyników wyborów – zapowiedzi zwolnienia 8,5 tys. pracowników natychmiast podskoczyły akcje koncernu, to samo stało się z akcjami Siemensa, który zwalnia prawie 8 tys. ludzi), małe i średnie firmy – dotychczas najsilniejsza baza dla niemieckiego handlu i przemysłu – będą nadal topnieć w oczach, lecz wielki kapitał będzie rósł w siłę, a u góry 10 proc. społeczeństwa będzie żyło jeszcze dostatniej, tym bardziej, że socjaliści udzielili mu podatkowego błogosławieństwa.

Tłumaczenie kryzysu globalizacją nie ma żadnego pokrycia w rzeczywistości: bo to nie Niemcy są zagrożone, tylko Niemcy jako potęga eksportowa są zagrożeniem dla innych. W nadwyżce swego eksportu Niemcy plasują się na drugim miejscu zaraz za Japonią. Co się jednak z gigantycznymi sumami tej nadwyżki dzieje? Na jakie konta trafiają? Pytań o to nie stawiają przecież łośno ani czerwoni, ani czarni. Podatki ściągane są od tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na konta w Luksemburgu czy na Kajmanach. A ci akurat, którzy je płacą, mają w kieszeni coraz mniej. W tym piątym najbogatszym kraju świata (aktualne dane Banku Światowego) już od rządów Kohla rozwierają się nożyce pomiędzy poziomem życia społeczeństwa, a elit finansowo-kapitałowych. Przygotowywane w tajemnicy i po łebkach „reformy”czerwono-zielonych neoliberałów tylko relacje te pogłębiły. „Reformy” czerwono-czarnych neoliberałów dobiją Niemcy. Dla wyborców nie ma większego znaczenia, czy w ramach „ zwiększania bezpieczeństwa” niezadowolonych obywateli podsłuchiwać będzie minister czerwony czy minister czarny, oraz czy Bundeswehra będzie tak dynamicznie rozbudowywana przez ministra obrony z rozdania „zielonych” czy „żółtych” (ironią losu, która jednak częściej daje o sobie znać w Niemczech aniżeli w jakimkolwiek innym kraju, jest fakt, że Bundeswehra urosła w siłę i znaczenie pod „zielonym” ministrem.) Najsilniejsze państwo Europy będzie nadal broniło swoich „żywotnych interesów” w Hindukuszu, na Bałkanach lub w Afryce. (W chwili obecnej 7000 żołnierzy Bundeswehry służy w misjach militarnych i paramilitarnych w 32 krajach i siły te są roszerzane.) Niemiecki przemysł zbrojeniowy w ostatnich latach odnosi duże sukcesy, a sukcesem obecnego kanclerza jest niewątpliwie fakt, że produkty tegoż przemysłu eksportowane są do 118 krajów świata. Spektakularny gest, jakim kupił sobie Gerhard Schröder głosy naiwnych wyborców przed trzema laty przeciwstawiając się udziałowi Niemców w wojnie przeciwko Irakowi, nie miał żadnego pokrycia w rzeczywistości. RFN stanowi dla USA największe centrum logistyczne w działaniach militarnych na terenie Afganistanu oraz Iraku. To z Niemiec wysyłane jest całkowite zabezpieczenie (włącznie z bronią i paliwem) dla oddziałów bojowych, więziennyych czy administracji armii amerykańskiej rozsianych w całej Azji. To Bundeswehra siedzi za sterami szpiegowskich samolotów Avacs i określa cele ataków USA w Iraku. To po międzylądowaniu w Niemczech nowe posiłki wysyłane są do Iraku i to do lazaretów w Niemczech przywożeni są dwa razy w tygodniu stamtąd ranni i chorzy żołnierze. To w Niemczech wreszcie składowana jest amerykańska broń atomowa, chemiczna i biologiczna – w każdej chwili gotowa do użycia. I ani kanclerz Kohl, ani kanclerz Schröder, ani tym bardziej Angela Merkel nie będą tego kwestionować. Strojenie się w piórka gołębia pokoju na nikim już w Niemczech nie robi wrażenia. (Merkel, o której jeszcze w czerwcu i lipcu niewiele wiedziały najtęższe publicystyczne głowy Niemiec, uderzyła – w imię kruszenia kopii o władzę – w radykalnie inny ton. Nic dziwnego, zbrojeniowe lobby dofinansowuje obie chadeckie partie).

Dominującym poczuciem hic et nunc jest rozczarowanie. Niemcy, które pojmują siebie jako centralną siłę w Europie, rozczarowane są z tego względu wynikami referendum europejskiego. Europa – sądząc z powyborczych komentarzy – rozczarowana jest Niemcami. Społeczeństwo niemieckie rozczarowane jest żałosnymi wynikami rządów socjalistów. Pięć milionów bezrobotnych nie wzięło się z dnia na dzień. Pracował na to już rząd Kohla. Właśnie pod hasłem likwidacji bezrobocia berło przejął Schröder, jednak poza hasłem nie miał czasu i ochoty na zajmowanie się tym problemem. Niewątpliwie rządzenie sprawiało mu ogromną przyjemność. Pozował do zdjęć w garniturach firmy Brioni, w płaszczach firmy Boss, z cygarami firmy Cohiba. Albo na ludowo z kiełbaską z grilla. Albo odwiedzał wszystkie ważniejsze kluby piłkarskie, gdzie wręczano mu uroczyście honorowe koszulki z numerem 1. (Sekundowała mu dzielnie tzw. „frakcja toskańska ” SPD wyrosła na hedonistycznym gruncie „republiki bońskiej”, której obyczaje przeniesiono do Berlina). Reformy na rynku pracy tuż przed kolejnymi wyborami sprowadziły się do kolejnego teatralnego przedsięwzięcia: najwyższe piętro w kwaterze głównej Urzędu Pracy w Norymberdze – molocha zatrudniającego 90 tys. Pracowników – przeszło wielką renowację z wymianą dywanów, mebli i obrazów.Gdy uwielbiający luksus nowy szef Urzędu Pracy musiał w niesławie opuścić najwyższe piętro, kanclerz nagle i ku zaskoczeniu nawet bliskich współpracowników przedstawił na posiedzeniu parlamentu 14 marca 2003 swój masterplan pod nazwą Agenda 2010. Był to, jak twierdzą znawcy, pucz z góry. Plan ten nigdy i nigdzie przedtem nie był znany ani dyskutowany, a zakładał nieodwracalne zmiany strukturalne w społeczeństwie na koszt pracobiorców. Nikt oficjalnie nie zna go do końca. Dopiero po ustąpieniu Schrödera okazało się, jak i przez kogo był one przygotowywany: otóż „skomponował” go schröderowski człowiek do wszystkiego, Frank Walter Steinmeier, szef Urzędu Kanclerskiego (ten, który wskoczył w nowym rządzie w trampki Joszki Fischera), z wielkiej ilości gromadzonych w trakcie pracy na biurku fiszek tematycznych. Dyrektywa była i jest nadal tylko jedna: wykonać!

Plan pod nazwą Hartz IV, przedstawiony również bez dyskusji, rok później wrzucił do jednego worka wszystkich bezrobotnych obrabowując ich m.in. z wpłacanych przez wszystkie lata pracy ubezpieczeń na wypadek utraty pracy i skazując wielu na wegetację poniżej oficjalnego minimum socjalnego. (Z powodu znacznego przerostu kosztów owego przesławnego „Hartz IV” nad planowanymi ustępujący minister pracy, Wolfgang Clement, pozwolił sobie oficjalnie na swojej ministerialnej Homepage do porównania bezrobotnych, rzekomo – jego zdaniem – nadużywających prawa do zasiłku dla bezrobotnych mianem pasożytów. Nieświadomym warto przypomnieć, że jest to jedno z najczęściej używanych słów z wokabularza LTI – Lingua Tertia Imperia. Wypowiedź ta pociągnęła za sobą cały szereg szykan Urzędu Pracy wobec bezrobotnych, ale z drugiej strony, także oficjalne skargi do prokuratury za podburzanie do nienawiści i zniewagę). Ta wolna amerykanka gospodarcza nazywana jest przez nieznających szczegółów zagranicznych komentatorów „reformami Schrödera” , a protesty społeczne określa się za granicą „niechęcią Niemców do reform”. Tymczasem przykłady krajów ościennych, takich jak Dania czy Norwegia, gdzie podobne reformy wprowadzane były rozsądnie i już przynajmniej 10 lat temu, i gdzie, mimo ograniczeń, bezrobotni otoczeni są nieporównanie większą troską rządu, nie pobudzają nikogo do rzeczowych wypowiedzi. Kiedy w 1998 roku socjaliści pod wodzą Schrödera walczyli o władzę z konserwatystami Kohla, związki zawodowe walkę tę wsparły. 18 września związkowcy, których nie można posądzać o awanturnictwo, poparli demonizowaną chętnie w kraju i za granicą partię lewicy, jako jedyną siłę opozycyjną, która jest w stanie przywrócić choć w części zachwianą równowagę społeczną. Rząd bowiem zobowiązany jest mieć na uwadze dobro społeczeństwa, a nie tylko jego dziesięciu górnych procent. Takie było przesłanie niemieckich wyborców. Czy jednak wywiąże się ona z pokładanych nadziei – to inna sprawa. Kolejna ważna lekcja, której nie zapomnieli Niemcy - demokracja przestaje być demokracją bez silnej opozycji i zamienia się w autokrację. Historia w tym miejscu przestrzega wszystkich.

Nowa pani kanclerz , jeszcze niedawno na wyborczych plakatach SPD nazywana „zemstą Honeckera”, a obecnie obejmowana serdecznie przed kamerami przez swego zastępcę i najważniejszego partnera w koalicji, nowego ministra pracy, rasowego aparatczyka Franza Münteferinga (który lubi się popisywać przed tłumami młodych mężczyzn zalegającymi ogródki piwne na düsseldorfskich nabrzeżach Renu wlewaniem sobie z pewnej wysokości piwa w gardło jednym ciurkiem), postawiła sobie na kanclerskim biurku portret carycy Katarzyny Wielkiej. Jak pamiętamy, sprytna ta osoba pochodząca z Niemiec osiągnęła w polityce międzynarodowej najwięcej – wyrastając ze skromnej niemieckiej szlachcianki średniego stanu na najpotężniejszą w swoim czasie władczynię obcego państwa. Potrafiła wchłonąć w granice Rosji kilka krajów, unieszkodliwić chłopskie powstanie i zabezpieczyć się przez umocnienie praw rosyjskiej szlachty. Portet carycy Katarzyny na kanclerskim biurku Angeli Merkel chce ona sama traktować jako swego rodzaju memento. Niejako przy okazji jest to niezwykle sympatyczny gest wobec prezydenta Putina, którego jej poprzednik nazwał publicznie „krystalicznie uczciwym demokratą”. W końcu przyjaźń łącząca przywódców Rosji i Niemiec ma długą tradycję. Bo nie Francja czy Wielka Brytania, lecz Rosja jest miarą aspiracji Niemiec. I nie ma wielkiego znaczenia dla celów i metod niemieckiej polityki zagranicznej , czy pani Merkel w drodze do Moskwy zatrzyma się kiedykolwiek na Okęciu, czy nie.

Zmiana pokoleniowa na szczycie SPD także nie rokuje żadnych nadziei na zmianę partyjnej polityki. Już sam Lenin twierdził, że gdyby niemiecka lewica chciała podbić dworzec główny w Berlinie, to każdy z „rewolucjonistów” wykupiłby najpierw peronówkę. Nic się w tej mentalności po dziś dzień nie zmieniło. Andrea Nahles, 35-letnia zdolna i dynamiczna szefowa młodzieżówki SPD, po uzyskaniu w wewnątrzpartyjnym sporze z bladym beniaminkiem Franza Münteferinga o fotel sekretarza generalnego SPD przygniatającego poparcia nagle – głównie wskutek kampanii prasowej, w której celowała szczególnie konserwatywna F.A.Z – przeraziła się odpowiedzialności i w ciągu kilku godzin odstawiła publicznie żałosną komedię pod tytułem „i chciałabym, i boję się”. Ze strachu wycofała się na pozycję wice-sekretarza. Franz Müntefering ustąpił ze stanowiska szefa partii na rzecz poczdamskiego „księcia przeciwpowodziowych grobli” Matthiasa Platzka – osobowości w bardzo drobną kratkę. Co będzie z SPD , a w konsekwencji „wielką koalicją” rządową – nie wiadomo dzisiaj dokładnie. Przypuszczalnie wszystko – jak na Niemcy przystało – pójdzie swoim torem, tym bardziej, że nawet Bawarczyk Stoiber doszedł do wniosku, że on do Berlina pasuje tak, jak kwiatek do kożucha. Kariera pierwszej pani kanclerz RFN nie zaczyna się jednak pod szczęśliwą gwiazdą.

Jedno jest pewne: czas Schrödera, Clementa, Münteferinga i Joszki Fischera minął bezpowrotnie. Bezpowrotnie minęły piękne czasy cygar Cohiba i garniturów firmy Brioni. Nikt nie ma wątpliwości, że nowa pani kanclerz nie zamierza epatować garderobą ani tym bardziej cygarami. Ma to oczywiście swoje złe strony, bo wspólne cygaro z Clintonem czy koniak z Chirackiem okazywały się dla Schrödera politycznie bardzo pomocne. Pocieszający dla pani kanclerz jest fakt, że ani prezydent Bush, ani prezydent Putin nie palą cygar. Ale czy to wystarczy?

Tekst pt. "Niemcy: Rien ne va plus" pochodzi z miesięcznika "Odra", wydawanego przez Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu (instytucję kultury Samorządu Województwa Dolnośląskiego).

Publikacja w Portalu Spraw Zagranicznych psz.pl za wiedzą i zgodą Mieczysława Orskiego - redaktora naczelnego "Odry".