Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Unia Europejska Mariusz Janik: Chorwacja Express (Most na Wschód)

Mariusz Janik: Chorwacja Express (Most na Wschód)


28 listopad 2004
A A A

Pierwsza dekada samodzielnego istnienia Chorwacji upłynęła pod znakiem wojny, a potem autorytarnych rządów prezydenta Franjo Tudjmana, twórcy niepodległego państwa chorwackiego. Można z powodzeniem nazwać ją dziesięcioleciem straconym, zamkniętym symbolicznie śmiercią prezydenta. Lecz od momentu, w którym do władzy doszła opozycja, Chorwaci w imponującym tempie starają się odrobić stracone lata. Listy sukcesów i problemów, z którymi wciąż trzeba się uporać, są jednak równie długie.

Akcesja na akord

Zacznijmy od najważniejszego – Zagrzeb chce rozpocząć negocjacje akcesyjne na początku przyszłego roku, a już w 2007 r., wraz z Bułgarią i Rumunią, wejść do Unii Europejskiej. Od czerwca bieżącego roku Chorwacja cieszy się statusem kandydackim, co już jest z różnych powodów niebywałym osiągnięciem. Co więcej, nikt w Brukseli nie zaprzecza możliwości akcesji tego kraju w 2007 r. – choć, oczywiście, żadnych zobowiązujących deklaracji nie poczyniono. Szanse Chorwacji na wcześniejsze przyjęcie do UE wzrosły, gdy stało się jasne, że nie będzie łącznego przyjęcia do Unii wszystkich krajów bałkańskich.

Chorwaci „dmuchają na zimne” – gdy Jacques Chirac kąśliwie skrytykował sygnatariuszy deklaracji wileńskiej, popierającej wojnę w Iraku, Zagrzeb natychmiast się do niej zdystansował. Chorwaccy żołnierze do Iraku nie pojechali. Politycy nieoficjalnie (a komentatorzy całkiem otwarcie) mówili o swoich obawach przed zaburzeniem dialogu z Brukselą. Nie bez znaczenia był też fakt, że to właśnie w Chorwacji miały miejsce jedne z największych w Europie demonstracji antywojennych. Napięcie nieco opadło, gdy prezydent Chorwacji Stipe Mešić – jako pierwszy z sygnatariuszy deklaracji – spotkał się z Chirakiem i usłyszał deklarację pełnego poparcia dla planów akcesyjnych. Priorytety Zagrzebia są jasne – nawet utrata sympatii Waszyngtonu nie była warta zakłócenia dobrych relacji z Brukselą. A to zresztą nastąpiło – w marcu 2003 r., tuż po ataku na Irak, amerykański ambasador w Zagrzebiu w jednym z wywiadów dwuznacznie stwierdził, że Chorwacja „poniesie konsekwencje” swojej polityki, a władze „unikają odpowiedzialności”. Powiało chłodem, zwłaszcza, że zwolennikiem polityki amerykańskiej wydaje się być raczej tylko prezydent Stipe Mešić. Ówczesny premier, socjaldemokrata Ivica Račan, popierał „rozbrojenie pokojowymi metodami”. Jego rząd, jak się wydaje, lawirował, wydając oświadczenia ubolewające, iż Rada Bezpieczeństwa ONZ nie może zająć wspólnego stanowiska, a z drugiej strony odmawiając podpisania umowy o przekazywaniu Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu wojskowych, którzy popełniliby przestępstwa na terenie Chorwacji (to był wyraźny ukłon w stronę Waszyngtonu, który również odmawia podpisania umowy o MTK). Chorwacja zapowiedziała, że jej udział w ewentualnej akcji zbrojnej nastąpi wyłącznie po uchwaleniu stosownej rezolucji, za to chętnie weźmie udział w odbudowie Iraku. Paradoksalnie, o pewnym ociepleniu relacji z administracją George’a W. Busha można mówić po późniejszym zwycięstwie wyborczym Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej (HDZ), akcentującej proamerykańskość.

Jeszcze nie wiadomo, jaki wpływ na integrację z UE będzie miała ostatnia afera szpiegowska – ujawnienie szpiegów brytyjskiego MI6 w Chorwacji. Zapewne w dużej mierze „rozejdzie się po kościach”. Zadania MI6, najważniejszego z zachodnich wywiadów na Bałkanach, w dużej mierze pokrywały się z celami proeuropejskiej polityki Zagrzebia – walka z korupcją, ściganie zbrodniarzy wojennych, zorganizowanej przestępczości, handlarzy bronią, terrorystów to również cele rządu Ivo Sanadera. Ale też nie jest tajemnicą, że światy polityki i podziemia na Bałkanach częściowo się pokrywają, zaś duża grupa ludzi, znajdujących się w sferze zainteresowania Brytyjczyków uchodzi za patriotów o reputacji „oswobodzicieli ojczyzny”. Stąd też być może owe sławetne podsłuchy, jakie Brytyjczycy założyli – podobno wszystkim – chorwackim politykom. MI6 krytycznie odnosiła się do służby kontrwywiadowczej POA, co zaowocowało dymisją jej szefa Franjo Turka. Głównym, powracającym również w kontekście zablokowania przez Brytyjczyków akcesji do UE, zarzutem była niechęć do schwytania jednego z najintensywniej poszukiwanych podejrzanych o zbrodnie wojenne – generała Ante Gotoviny. Premier Sanader pozwolił więc Brytyjczykom nie tylko na sprowadzenie specjalistycznego sprzętu, ale i na prowadzenie autonomicznych operacji na terytorium kraju. Cała sprawa oficjalnie wyszła na jaw, gdy tygodnik „Nacional”, najprawdopodobniej z inicjatywy owego zwolnionego szefa POA, opublikował zdjęcia rezydenta MI6, jego ludzi i numerów używanych przez agentów samochodów. Brytyjczycy zapewne nie zrezygnują z prowadzonych w Chorwacji operacji – to wywiad, który tradycyjnie był silnie zaangażowany w tym regionie Europy, a co więcej – miał tu istotne narodowe interesy, dość wspomnieć ujawnienie cztery lata temu sprawy sprzedaży broni IRA.

Teoretycznie wiadomo, jakie zadania stoją przed Zagrzebiem. Chodzi o dostosowanie gospodarki i prawa do wymagań UE, sprawne przeprowadzenie negocjacji warunków akcesyjnych, a wreszcie – „likwidację” dziedzictwa bałkańskich wojen w latach 90., czyli odesłanie przed Trybunał Haski oskarżonych o zbrodnie wojenne oraz zagwarantowanie bezpiecznego powrotu serbskich uchodźców i praw mniejszości. Najprawdopodobniej w stosownej chwili na pierwszy plan wysunie się również kwestia rozwiązania sporów granicznych ze Słowenią – bądź co bądź już krajem członkowskim.

Jak określiła swego czasu Komisja Europejska, 19 z 31 rozdziałów acquis communaire może stanowić dla Chorwacji problem. Stan gospodarki oceniany jest lapidarnie jako „niezły”, choć de facto można tak powiedzieć wyłącznie o kilku sektorach gospodarki, a wrażenie takie może tworzyć sektor turystyczny, który zarabia już ok. 7 mln dolarów rocznie. Niemniej jednak, gdy Komisja w kwietniu br. zarekomendowała rozpoczęcie negocjacji z Zagrzebiem, zaznaczono przede wszystkim konieczność rozpoznania wysiłków władz kraju w walce z korupcją, w zakresie ochrony praw mniejszości i reformy (czytaj: odpolitycznienia) sądownictwa. Do tego należy dodać wspomnianą współpracę z Trybunałem Haskim, akcentowaną wielokrotnie, na różnych szczeblach unijnej biurokracji. Zapewne z pewną dozą ulgi obserwuje się w Brukseli niezbyt rozbudowany chorwacki sektor rolniczy.

W Zagrzebiu zaś politycy demonstrują optymizm. „Potrzebujemy półtorej roku, może dwóch lat, na dostosowanie prawa i zakończenie negocjacji” – oceniają. Minister ds. integracji europejskiej w rządzie Račana Neven Mimić podkreślał, że Chorwacja już dostosowuje swoje prawodawstwo do unijnego, nie czekając na status kandydacki, a także przygotowuje odpowiedzi do formularza przedakcesyjnego. Jeszcze na początku br. półoficjalnie podawano, że negocjacje zaczną się jesienią. Potem termin przesunięto na początek przyszłego roku i wydaje się, że rzeczywiście wiosną nastąpi początek rozmów przy stole negocjacyjnym. Chyba tylko raz wyrwało się Ivicy Račanowi przy dziennikarzach, że liczy na przyjęcie Chorwacji w latach 2007-2010. Poza tym twardo powtarza się w Chorwacji datę 2007.

Imponujący impet. Co prawda, odkąd ponad cztery lata temu przegrali wybory towarzysze Franjo Tudjmana, kwestia wstąpienia do UE stała się jednym z priorytetów chorwackiej polityki. Lecz przecież pamiętamy i z własnego doświadczenia, ile czasu można spędzić w unijnej poczekalni. Tym bardziej, że pod koniec ubiegłego roku do władzy powróciła HDZ, a więc partia kojarzona z wojną, nacjonalizmem, prezydentem Tudjmanem… Jednak nowy premier Chorwacji, Ivo Sanader, błyskawicznie rozproszył obawy Brukseli i choć wielu zachodnich polityków nie wierzy, że partia rozgrzeszająca profaszystowskich ustaszy z czasów II wojny światowej mogła przejść gruntowną przemianę w ciągu raptem czterech lat – proces integracji Chorwacji z UE wydaje się pozostawać niezakłócony.

Rząd Ivicy Račana złożył oficjalny wniosek o przyjęcie do UE w lutym 2003 r. Reakcję Brukseli można by nazwać ostrożną. Dyplomaci czekali na wynik zbliżających się wyborów, a obawa przed powrotem HDZ blokowała decyzję o przejściu do poważniejszych rozmów. Z kolei Zagrzeb obawiał się drugiego „big bangu” – tym razem bałkańskiego – czyli przyjęcia wszystkich państw regionu łącznie, co oznaczałoby, że trzeba poczekać na innych. Stąd też zapewne apel prezydentów Chorwacji i Macedonii ogłoszony w maju ub. r., wzywający do stosowania jednakowych kryteriów wobec wszystkich kandydatów oraz przeklasyfikowania środków pomocowych z „odbudowy i rekonstrukcji” na „rozwój gospodarczy”. Nie jest to poetycki niuans – kraje bałkańskie wyraźnie odczuwają stygmat niestabilności, „bałkańskiego kotła” i przelanej krwi. I starają się z takim postrzeganiem walczyć.

Zarówno wspomniany apel z maja 2003 r., jak i wspólne wystąpienie prezydentów Albanii, Bośni i Hercegowiny, Chorwacji, Macedonii oraz Serbii i Czarnogóry po konferencji w macedońskim Ochrydzie wpisują się w regionalny trend polityczny. Na tej konferencji podjęto próbę określenia regionalnej polityki wobec UE oraz złożono kilka istotnych obietnic, które świadczą o wysiłkach na rzecz zmiany bałkańskiego imane. Walka ze zorganizowaną przestępczością i korupcją, współpraca regionalna, liberalizacja wzajemnej polityki wizowej – do dziś takie hasła brzmią dla Zachodu (w odniesieniu do Bałkanów) abstrakcyjnie. Prezydenci zaapelowali też o podanie konkretnych dat granicznych akcesji. Ze wspólnego frontu wyłamał się jednak nie kto inny, jak chorwacki prezydent Stipe Mešić. Odmówił przyłączenia się do deklaracji pozostałych pozostałych „wspólnym dążeniu do członkostwa w UE”. Cóż, Chorwaci uważają, że reszta państw regionu może ich raczej opóźnić niż wspomóc. Trudno zresztą nie odmówić słuszności temu przekonaniu. Ale integracja Bałkanów Zachodnich, czyli wspomnianych wyżej państw, pozostaje w sferze priorytetów UE. Nieoficjalnie można mówić o kręgu życzliwych – Włoch, Grecji i Austrii z grona „starych” członków UE i np. Słowenii, Węgrzech czy Słowacji wśród „nowych” (dwa ostatnie kraje są również związane z Chorwacją gospodarczo, poprzez projekt połączenia rurociągów Drużba i Adria).

Prezydent Mešić wyczuł również nastroje w Brukseli. Wkrótce po konferencji w Ochrydzie, podczas szczytu UE w Porto Arras, państwa bałkańskie dowiedziały się, że mają przed sobą „realną perspektywę” lecz poczekają jeszcze na konkretne daty i harmonogramy. Wymowa oświadczenia przywódców UE jest, pomimo ciepłych słów, twarda – nic automatycznie, tylko dlatego, że bałkańskie narody już ze sobą nie walczą. Najpierw walka z przestępczością i korupcją, demokracja i praworządność, wolny rynek – a potem Bruksela indywidualnie oceni chętnych do integracji. Większość państw regionu musi się liczyć, że procesy te potrwają może dziesięć, a może piętnaście, lat.

Jednym ze sprzymierzeńców Zagrzebia w aspiracjach europejskich może stać się też Warszawa. Nie chodzi tu nawet o deklaracje wsparcia, jakie składano podczas ostatniej wizyty Stipe Mešicia w Warszawie. Decydują tu istotniejsze, bo ekonomiczne, wskaźniki. Do Chorwacji wybiera się co roku na wakacje około pół miliona Polaków, a za nimi rusza polski biznes, nazwijmy to, okołoturystyczny – na wybrzeżu i wyspach chorwackich powstają szkoły nurkowania i windsurfingu, stocznia jachtowa z Olecka buduje marinę na wyspie Pag, polscy biznesmeni interesują się kupnem bazy hotelowej. Z kolei chorwackie firmy interesują się Polską, np. koncern Pliva zainwestował w Krakowie. Istotnym polskim akcentem były słowa papieża Jana Pawła II, które padły podczas ubiegłorocznej pielgrzymki do Chorwacji – papież przywitał „kandydata do wielkiej rodziny europejskiej” i życzył szczęśliwego urzeczywistnienia tych dążeń. Gdy usłyszał je uczestniczący w nabożeństwie Stipe Mešić, natychmiast wstał i zainicjował owację – i nic dziwnego, poparcie Watykanu jest dla niego bezcenne, przydaje się zarówno do oswajania sceptyków z wizją przyszłego członkostwa, jak i, w krótszej perspektywie, do forsowania współpracy z Trybunałem Haskim. Na marginesie – pod naciskiem Watykanu chorwacki kler zrezygnował z eurosceptycznej postawy i włączył się do zabiegów kolejnych rządów.

Koktajl na ryby

Kilka tygodni temu, we wrześniu, wybuchł skandal. Oto 12 opozycyjnych polityków słoweńskich, w tym dwóch deputowanych do parlamentu, postanowiło odwiedzić sporne wioski na granicy Słowenii i Chorwacji. Na miejsce dotarli bez problemów, za to podczas powrotu zostali zatrzymani przez chorwackich pograniczników. Po tym, jak wywiązała się awantura (część zatrzymanych nie chciała nawet okazać dokumentów, przecież są u siebie), sprawa znalazła finał w chorwackim areszcie. Po kilku godzinach Słoweńcy zostali zwolnieni, a wkrótce opowiedzieli o incydencie mediom, zaznaczając nie tylko fakt aresztowania, ale i rzekomego poturbowania przez mundurowych. Nie do końca pewna to informacja, ale rząd w Lublanie potraktował sprawę poważnie. Zaprotestowano przeciw „brutalnemu i antyeuropejskiemu działaniu na terytorium Słowenii”, zaś ambasador Słowenii w Zagrzebiu został odwołany, wedle zwyczajowej formuły, „na konsultacje”. Potem Lublana ogłosiła wycofanie poparcia dla akcesji Chorwacji do UE. Kwestia incydentu miała znaleźć się w programie obrad ministrów spraw zagranicznych Unii.

Nie pierwsze to spięcie na tle nieustalonej granicy chorwacko-słoweńskiej, właściwie incydenty i spory trwają od ogłoszenia niepodległości przez obie republiki w 1991 r. Tym bardziej zaskakująca jest gwałtowna reakcja Lublany, która jeszcze kilka dni wcześniej zapowiadała stworzenie ośrodka pomocy w realizacji planów akcesyjnych dla innych krajów bałkańskich i chciała przeznaczyć na ten cel milion euro.

W Zagrzebiu oświadczenia Słoweńców zapewne musiały wywołać szok. Stąd pewien balans między uspokajaniem zachodniego sąsiada, a próbą wyrażenia oburzenia. Odczuwalna jest w tej sytuacji pewna nuta rozgoryczenia – oto Słowenia znalazła się już w UE (czego akurat Chorwaci Słoweńcom bardzo zazdroszczą) i pozwala sobie z tej „wyższej” pozycji zagrywać brutalniej. Dyplomaci z chorwackiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w wypowiedziach podkreślali więc sympatię i przyjaźń ze Słowenią, a zarazem niedopuszczalność wykorzystywania członkostwa w UE do wywierania presji na Chorwację. Komisja Europejska, zapewne z mieszaniną rozbawienia i zaniepokojenia, podkreśliła, że poczeka na wyniki chorwackiego śledztwa i „nie ma powodu do zmiany polityki wobec Chorwacji”. A przecież, jak wspomniałem, cała sprawa nie jest nowa, zaś incydent bynajmniej nie należy do najpoważniejszych. Bywało, że rybacy z obu krajów zabierali na pokład koktajle Mołotowa, do prowadzenia sporów przy połowach…

Chorwaci mają niemal 1800 km wybrzeża, Słoweńcy raptem nieco ponad 40. Ta dysproporcja leży u podstaw kilkunastoletnich sporów o przebieg granicy. Najbliżej ich rozwiązania oba kraje znalazły się w czerwcu 2001 r., gdy premier Ivica Račan wystąpił z projektem oddania Słowenii 80 procent Zatoki Piran. Tyle że opozycyjna HDZ natychmiast okrzyknęła decyzję „zdradą” i przekonała do swego stanowiska większość parlamentarną. Plan nie przeszedł. Zaniechano też, jak się wydaje, realizacji porozumienia między Račanem, a ówczesnym premierem (dziś prezydentem) Słowenii Jenezem Drnovšekiem. Zakładało ono – nie rozwiązując jednak ostatecznie spornych kwestii – wymienne korzystanie z zatoki, ustalenie limitów połowowych przez wspólną komisję, wspólne patrole linii brzegowej i wód Adriatyku, możliwość przyznania rekompensat poszkodowanym.

Z drugiej strony historia sporu o granice morskie składa się z wielu spięć i inicjatyw drażniących drugą stronę. Przykładowo, w sierpniu ub.r. chorwackie Ministerstwo Rolnictwa wystąpiło z projektem stworzenia wraz z Włochami „strefy wyłączności ekonomicznej” (EEZ) na Adriatyku, motywując ten zamiar chęcią ochronienia wybrzeża chorwackiego przed zanieczyszczeniami, zaś wód – przed rabunkowymi połowami przez jednostki pływające pod tzw. „tanimi banderami”. W ten sposób większa część wód morza znalazłaby się w granicach obu państw. Słoweńcy wypływaliby na wody międzynarodowe setki kilometrów dalej, gdzieś na wysokości wybrzeża albańskiego. Pozostałyby im wyłącznie łowiska w Zatoce Triestu. Lublana podkreśliła jednak, że prawdziwym motywem jest chęć zgarnięcia zysków z wyłączności praw do połowu (szacowanych nawet na 200 mln euro rocznie). Dla rządu słoweńskiego zgoda na taki plan oznaczałaby burzę w parlamencie i najprawdopodobniej dymisję. Dla Chorwacji mogłoby się skończyć na zawetowaniu akcesji.

Zresztą Bruksela skrytykowała plan Zagrzebia. Romano Prodi określił go jako jednostronną decyzję, podejmowaną bez konsultacji. Z rezerwą potraktowano też przegłosowany przez chorwacki parlament w październiku projekt powołania „strefy ochrony przyrody rybołówstwa” wzdłuż wybrzeża, mającej chronić ekosystem Dalmacji i wysp. Rezultatem stworzenia takiej strefy byłoby, znowuż, rozciągnięcie jurysdykcji Zagrzebia na wody dotychczas międzynarodowe i odcięcie od nich kutrów słoweńskich. W Słowenii ponownie zawrzało. Już wówczas Lublana ściągnęła ambasadora do kraju, a premier Anton Rop groził wycofaniem poparcia dla Chorwacji. Pozostający w opozycji socjaldemokraci chcieli jednostronnej proklamacji granicy morskiej. W końcu stanęło na tym, że sprawa miała znaleźć się w programie obrad szefów dyplomacji państw UE. Dmitrij Rupel, szef MSZ Słowenii, zaproponował, by o wodach Adriatyku – w kwestiach związanych z rybołówstwem, ekologią, transportem i przebiegiem granic – zadecydowali wspólnie Włosi, Słoweńcy, Chorwaci, Bośniacy, Czarnogórcy, Albańczycy i Grecy. Lublana już wówczas prosiła Brukselę o arbitraż. Być może ostatnie postawienie sprawy „na ostrzu noża” ma na celu wymuszenie reakcji Brukseli.

Przy czym nie tylko o pełne sieci tu chodzi. Pod Adriatykiem zdokumentowano bogate złoża ropy, dostęp do nich stanowiłby o bogactwie kraju. Z kolei na terytorium Chorwacji, tuż przy granicy ze Słowenią, znajduje się elektrownia Krško, z której za czasów federalnej Jugosławii korzystały obie republiki. Dziś Słoweńcy, odcięci od elektrowni granicą, uważają się za poszkodowanych. Do tego należy dodać kilka wiosek na pograniczu, w których rozegrały się opisane wyżej wydarzenia. Tam z kolei również regularnie dochodzi do incydentów – Roger Boyes i Piotr Cywiński opisali w jednym z reportaży z granic rozszerzonej UE historię mieszkańca wioski Mlini, Słoweńca Jaska Jorasy. Jorasa namalował na swoim domu napis „tu jest Słowenia” i wywiesił słoweńską flagę. Zdarli ją sąsiedzi i zastąpili chorwacką. Jorasa po ich odejściu ponownie zawiesił słoweńską. Skończyło się awanturą i interwencją prokuratora, który nakazał 30 dni aresztu. Jorasa rozpoczął więc głodówkę i zażądał uznania go za więźnia politycznego. Skończyło się zwolnieniem „ze względu na stan zdrowia”. Może to i śmieszny incydent, ale rozbawienie znika, gdy przypomni się, że od takich sąsiedzkich awantur zaczynał się rozpad Jugosławii, a napisy „tu jest Serbia” w Krajinie były uzupełniane dopiskiem „już nie”. Właściciele domów z napisami albo już nie żyli, albo właśnie uciekali do Bośni lub Serbii. I choć, oczywiście, nie ma porównania, to ponownie trudno się oprzeć wrażeniu, że obie strony nie potrafią dojść do porozumienia w stosunkowo błahych sprawach.

Kultura przeprosin

Jak Bałkany długie i szerokie, rozbrzmiewa słowo „przepraszamy”. Dyplomaci i dziennikarze nazwali już ciąg kolejnych pojednawczych gestów i deklaracji „kulturą przeprosin”. Przy czym wyczuwalny w tym określeniu dystans jest celowy. Wyrazy skruchy manifestowane przez kolejnych przywódców służą odbudowie wizerunku całego regionu, nawiązaniu normalnych kontaktów dyplomatycznych, są adresowane w równym stopniu do przepraszanych społeczności, jak i w podtekście do Brukseli. Nie należy ich jednak lekceważyć czy przypisywać im wyłącznie zimnej politycznej kalkulacji. Są one oznaką końca epoki kałasznikowa i początku epoki rozmowy. Szkoda, że tak późno.

Chorwacja włączyła się do tego procesu niesłychanie aktywnie. Paradoksalnie, jeśli można mówić o radykalnym pogorszeniu się stosunków ze Słowenią, z którą Chorwaci nigdy nie walczyli, to stosunki z Serbią i Czarnogórą (SCG) poprawiają się w błyskawicznym tempie, wchodząc również w sferę symboliki, niesłychanie ważnej w tym regionie. Pierwsze z brzegu przykłady – powstaje wspólna serbsko-chorwacko-bośniacka jednostka straży pożarnej „do zadań specjalnych” – np. klęsk żywiołowych – natomiast podczas konkursu Eurowizji Serb Željko Joksimović zebrał również głosy Chorwatów i Bośniaków. Błahostka, gdyby nie fakt, że na Bałkanach piłka nożna i piosenka mają olbrzymie znaczenie – są polityczną manifestacją, nieodłącznym elementem życia, tożsamości i politycznych przekonań. Co równie istotne, Belgradowi udało się pozyskać Watykan w charakterze sojusznika i pośrednika w odbudowie kontaktów z Chorwatami.

Od ponad roku znów funkcjonuje bezpośrednie połączenie lotnicze Zagrzeb-Belgrad. Zgodnie z wcześniejszymi deklaracjami Chorwaci „zamrozili” system wizowy dla obywateli Serbii i Czarnogóry. Co więcej, oba kraje biorą udział w operacji w Afganistanie i w ubiegłym roku pojawił się projekt wspólnego prowadzenia przez wojskowych obu krajów operacji w afgańskim Kandaharze.

Przełom był możliwy przede wszystkim wskutek śmierci Franjo Tudjmana i obalenia reżimu Slobodana Miloševicia w Serbii. Naciski Zachodu poprowadziły wówczas do nawiązania pełnych kontaktów dyplomatycznych, chociaż przez wiele miesięcy były one dosyć chłodne i ograniczały się do działań koniecznych.

Pierwszym chyba poważnym posunięciem, mającym na celu poprawę stosunków było rozwiązanie kwestii półwyspu Prevlaka, na pograniczu Chorwacji i Czarnogóry. W grudniu 2002 r. ustalono, iż teren ten zostanie zdemilitaryzowany, określono przebieg granicy, uregulowano kwestię ruchu granicznego. Dzięki temu w ciągu kilku dni zlikwidowano jedną najstarszych misji pokojowych ONZ w regionie – UNMOP, funkcjonującą tu przez dziesięć lat. Wbrew pozorom nie było to po prostu zamknięcie sprawy kawałka wybrzeża – Prevlaka ma istotne znaczenie strategiczne, gdyż pozwala kontrolować ujście Zatoki Kotorskiej, w której znajduje się baza marynarki wojennej SCG. I choć warunki porozumienia nie odnoszą się do przebiegu granicy morskiej, więc nie jest wykluczony scenariusz „słoweński”, to regulują zasady korzystania z Zatoki przez flotę SCG.

Sceptycy, nie wierzący w trwałość naprawy Bałwanów, wzruszają ramionami i mówią – kwestię Prevlaki rozwiązało tak naprawdę Dayton, takie porozumienie można było podpisać już kilka lat temu, teraz to zabieg ze sfery public relations. Lecz, podkreślmy, przed podpisaniem porozumienia Ivica Račan raz jeszcze musiał odeprzeć w parlamencie ataki nacjonalistycznej opozycji.

Rękę wyciągnęli wcześniej Czarnogórcy, którzy przeprosili za oblężenie Dubrownika na początku lat 90. Rzeczywiście, wśród oddziałów prowadzących ostrzał miasta były niemal wyłącznie jednostki Czarnogóry. Pojednanie z Chorwacją umotywowane było już wówczas chęcią współpracy nad zagospodarowaniem wybrzeża adriatyckiego i stworzeniem wizerunku republiki o zgoła odmiennym charakterze od Serbii, wciąż niespokojnej. Nie bez znaczenia jest też fakt, że obecny prezydent SCG Svetozar Marović jest Czarnogórcem.

Zwieńczenie politycznego pojednania niedawnych wrogów nastąpiło podczas wizyty Stipe Mešicia w Belgradzie, we wrześniu ub. r. Wówczas Mešić i prezydent SCG Svetozar Marović wspólnie przeprosili oba narody oraz zadeklarowali, iż karać należy konkretnych sprawców, a nie społeczeństwa. Marović złożył rewizytę w Zagrzebiu w maju br. Podczas tej wizyty zrobiono kilka kolejnych gestów – Chorwaci zadeklarowali wsparcie dla SCG w UE, potępili wojny na Bałkanach, a także odcięli się od przeprowadzanych „na siłę” zmian w słownikach obu narodów (ideolodzy nacjonalistów w obu krajach próbowali udowadniać istnienie osobnych języków – serbskiego i chorwackiego).

Równie ważne jest, że oba kraje wzięły się za rozliczanie zbrodniarzy. W Belgradzie przed sądem postawiono 11 wojskowych współodpowiedzialnych za masakrę na Chorwatach w Vukovarze w 1991 r. Z kolei podczas majowego szczytu prezydentów w Zagrzebiu ustalono, że skazani już w Chorwacji 42 Serbowie odbędą całą karę w chorwackich więzieniach. Przy czym należy pamiętać, że działaniami podstaw energicznych działań wymiaru sprawiedliwości w obu krajach leży również chęć pokazania Trybunałowi Haskiemu, że Chorwaci i Serbowie mogą osądzić winnych we własnych krajach. Za tym z kolei stoi dążenie do zbicia argumentów nacjonalistów, szermujących hasłami zdrady i wyprzedawania bohaterów narodowych oraz sprzyjających im mediów i części społeczeństwa.

Pojednanie objęło też gospodarkę. I to nie tylko podziemie gospodarcze, o którym również w czasach wojennych mówiło się, że funkcjonuje bez problemów i w wieloetnicznej mozaice. Systematycznie powraca idea wspólnego rynku państw bałkańskich i brak zdecydowanych działań Chorwacji w tym kierunku można wytłumaczyć przede wszystkim nadzieją na szybkie wejście do UE, czyli de facto – brakiem potrzeby. Co jednak nie znaczy, że Chorwacja nie potrzebuje państw bałkańskich, zwłaszcza SCG. Przy olbrzymim deficycie w obrotach handlowych, republiki byłej Jugosławii stanowią one nieliczne przykłady rynków, gdzie Chorwaci osiągają nadwyżki handlowe – tak jak w Serbii. Tu chce inwestować chorwacki gigant paliwowy INA, urządzenia energetyczne już produkuje tu firma Rade Konczar, a Podravka i Agrokor mają dobre pozycje na rynku produktów spożywczych. W Bośni, mimo utraty intratnego kontraktu na budowę 300 km autostrady, Chorwaci odbudowują wspólnie z Bośniakami słynny most w Mostarze (nomen omen zburzony pociskiem wystrzelonym przez chorwacki czołg). Chorwacki minister gospodarki Ljubo Jurczić zaproponował też Bośni i Hercegowinie oraz Serbii i Czarnogórze wspólne działania na rynkach trzecich. Na Bałkanach zaczyna się więc życie po przejściach, zaś sami Chorwaci za najwybitniejszego rodaka uznają... Josipa Broza Titę.

Odczyścić plamy po czystkach

Chorwacja może być pierwszym wielu dziesięcioleci krajem, gdzie udało się odwrócić definitywnie dokonany, wydawałoby się, proces czystek etnicznych. Według ostatnich publikowanych danych powróciło tu już 100 tys. z 280 tys. wypędzonych Serbów. W drodze są kolejni, zaś podczas prezydenckich spotkań zapowiada się powrót wszystkich, którzy wyrażą taką chęć. A można się spodziewać, że chęć taką wyrazi olbrzymia większość wypędzonych – choćby ze względu na perspektywę wejścia Chorwacji do UE.

Powrót nacjonalistów do władzy w Zagrzebiu nie zahamował tego procesu. Ivo Sanader, lider HDZ i obecny premier, czyni dziesiątki symbolicznych gestów mających uspokoić unijnych polityków. Pierwszy raz wezwał uchodźców do powrotu jeszcze przed zwycięstwem wyborczym, powtórzył tę deklarację w pierwszym wystąpieniu po ogłoszeniu wyników elekcji, a kilka miesięcy temu złożył demonstracyjną wizytę u serbskiej rodziny, która właśnie powróciła do swojego domu w wiosce Biljane Donje. „Przyszłość to tolerancja i pojednanie” – stwierdził tam, obiecując zarazem zwrot 700 domów zajętych przez „dzikich” lokatorów. Ba, kilka tygodni po zwycięstwie wyborczym Sanader wziął udział w przyjęciu zorganizowanym przez Serbską Radę Narodową z okazji prawosławnych świąt Bożego Narodzenia. Uwagi obecnych nie uszło bynajmniej, że składając życzenia nowy premier posłużył się prawosławnym „Narodził się Chrystus”…

Przed chorwackimi sądami toczą się procesy o odszkodowania dla rodzin zamordowanych chorwackich Serbów. W lipcu 116 tys. dolarów otrzymała rodzina Nikoli Kosticia zamordowanego w 1992 r. przez chorwacką policję wojskową. Ciało Kosticia wrzucono do Drawy – nie zostało odnalezione (zabójcę skazano na 4 lata więzienia, wyszedł jednak na mocy amnestii po 4 miesiącach). Był to pierwszy taki wyrok sądowy, gdyż wcześniejsze odszkodowania uzyskiwano na mocy ugody stron (np. w kwietniu jedna z rodzin ofiar otrzymała 243 tys. dolarów). Uzyskania przed sądem odszkodowania podjął się nawet Ante Nobilo, adwokat, który bronił przed Trybunałem Haskim generała Tihomira Blaskicia. Nobilo wywalczył 198 tys. euro dla Dušana i Jordany Zec, których rodzice zostali zamordowani na początku wojny.

Ale nie oznacza to, że proces powrotów zachodzi bez zgrzytów. Na południu Chorwacji turystyczne prosperity ułatwia kontakty i współpracę z powracającymi. Natomiast na północy, w Sławonii, separacja obu grup narodowościowych bywa widoczna gołym okiem. W przedszkolach w Vukovarze dzieci chorwackie i serbskie zajmują różne części budynku. Wiele lokali rozrywkowych ma nieformalny, narodowy charakter. Human Rights Watch w opublikowanym w Zagrzebiu raporcie twierdzi też, że Chorwacja dyskryminuje powracających Serbów. Najważniejszym problemem jest tu tworzenie trudności w odzyskaniu domów i uzyskaniu rekompensat. Kolejne problemy to trudności w znalezieniu pracy lub otrzymaniu zasiłków.

Z drugiej strony, nikt chyba nie spodziewał się, że powrót Serbów będzie przebiegał bezproblemowo. Skala wzajemnych krzywd jest olbrzymia. Serbowie zamieszkujący Krainę ogłosili autonomię na 30 proc. terytorium Chorwacji już w 1990 r., na wieść o planach oderwania się republiki od Jugosławii. Przeszło rok później proklamowali niepodległość Serbskiej Republiki Krajiny. Przez cztery lata toczyły się pozycyjne walki połączone z usuwaniem z zajętych skrawków terytorium „wrogiej” ludności etnicznej. Ich skalę i charakter w odniesieniu do ludności chorwackiej pokazują akty oskarżenia przywódców samozwańczej Republiki Serbskiej w Krajinie – prześladowania, zabójstwa, wypędzenia, niszczenie dóbr.

Armia chorwacka w tym czasie zbroiła się i szkoliła regularne jednostki. W 1995 r. ofensywa chorwacka pod kryptonimem „Burza” w błyskawicznym tempie zepchnęła krajińskich Serbów do odwrotu, a wkrótce – ucieczki. Liczbę uchodźców szacowano nawet na pół miliona, choć do dnia dzisiejszego zredukowano ją do niecałych 300 tysięcy. Nieliczni desperaci, którzy pozostali w domach, krwawo za to zapłacili. Jeszcze dwa lata po Dayton Krajina była ziemią spaloną, straszącą ruinami budynków w miastach i spalonymi wsiami. Do pustych domów jednak zaczęli wprowadzać się Chorwaci bośniaccy i dziś rzadko już można uświadczyć powojennego krajobrazu. Gdzieniegdzie co najwyżej można jeszcze znaleźć gospodę o nazwie „Oluja” (burza), na pamiątkę sławetnego natarcia.

W drugiej połowie lat 90. władze w Zagrzebiu, odpierając krytyki, twierdziły, że exodus Serbów z Krajiny został „zarządzony” przez Slobodana Miloševicia, który chciał pokazać światu serbskie cierpienie. Chorwacja szacowała też liczbę uciekinierów na 100-150 tys. ludzi, a w 1998 r. rząd ogłosił nawet, że wszyscy uchodźcy już powrócili. W rzeczywistości, wedle wyliczeń organizacji międzynarodowych, do republiki powróciło być może 40 tys. osób, głównie do Zagrzebia, gdzie łatwiej „zniknąć” w tłumie.

Z pewnością można mówić o wsparciu, jakiego Slobodan Milošević udzielał Republice Serbskiej w Krajinie, a po jej upadku – liderom tego quasipaństwowego tworu. Upadek reżimu w Serbii oznaczał też rozliczenie chorwackich Serbów. Pierwszy lider Republiki, Milan Babić, został potraktowany łagodniej po podpisaniu ugody z prokuratorem Trybunału Haskiego, skazano go na 13 więzienia. Goran Hadžić, prezydent Republiki w latach 1992-1993, jest już poszukiwany przez Trybunał Haski. Jego akt oskarżenia podpisano wiosną br. a opublikowano w lipcu. Dokument ten zawiera 8 zarzutów o zbrodnie przeciw ludzkości i 6 – dotyczących zbrodni wojennych. Z ostatnich doniesień wynika, że Hadžić wybiera się do Hagi, „jak tylko załatwi sprawy biznesowe”. Niemal pewne jest, że naciskają na niego władze w Belgradzie. Przyszłość składająca się z tolerancji i pojednania ma swoją cenę, którą muszą zapłacić wszystkie strony konfliktu.

Pięć milionów dolarów za Gotówkę

Serbowie mają swoich kontrowersyjnych bohaterów – Radovana Karadžicia i Ratko Mladicia – zaś Chorwaci mają swojego: generała Ante Gotovinę (czyli Gotówkę). Ten były żołnierz Legii Cudzoziemskiej zajmuje trzecią pozycję na liście najbardziej poszukiwanych przez Hagę zbrodniarzy. Amerykanie dają za jego głowę 5 milionów dolarów. Postawienie Gotoviny przed Trybunałem Haskim jest jednym ze stale formułowanych warunków wstąpienia Chorwacji do UE (nalegają na to zwłaszcza Wielka Brytania i Holandia). Lista zarzutów stawianych Gotovinie jest bardzo długa – to przypadki morderstw, rabunków i przymusowych wysiedleń, zbrodnie wojenne i przeciw ludzkości w Krajinie i Slawonii.

Obecnie, w miarę odkrywania nowych faktów w otwieranych archiwach dokumentów z czasów rządów Franjo Tudjmana, coraz częściej mówi się o wytypowaniu kilku wysokich rangą wojskowych do pełnienia roli „mięsa armatniego”. Wedle tej wersji, wiele ze zbrodni popełnionych podczas wojny przez armię chorwacką było popełnianych na bezpośrednie polecenie Zagrzebia, za plecami dowódców poszczególnych operacji i frontów. Być może o masakrach współdecydował sam minister obrony Gojko Šušak.

Niemniej sami Chorwaci są skłonni uznać, że Ante Gotovina nie ma czystego sumienia. Podczas operacji Burza Gotovina kierował m.in. odbiciem rejonu wsi Glamoč i Grahovo. Według świadków generał przyglądał się, jak jego zastępca Ljubo Czesić Rojs zastrzelił kolejno 4 Serbów, dopowiadając po każdym mordzie – „tak właśnie to się robi”. Terminował u niego późniejszy komendant albańskiej partyzantki UCK, która wystąpiła przeciw Serbom w Kosowie. Gotovina kierował też jednostkami, które zdobyły Knin, a przebywający wówczas w mieście dziennikarze opisali falę zbrodni, jaka miała tam miejsce.

Po wojnie Gotovina w glorii bohatera powrócił do Chorwacji. Póki u władzy byli nacjonaliści z HDZ jego kariera w wojsku nieprzerwanie kwitła. Jednak gdy zmarł Franjo Tudjman, a władzę przejęła socjaldemokracja, dobra passa się skończyła. Stipe Mešić nie zawahał się przenieść generała w stan spoczynku. Gotovina na tej przedwczesnej emeryturze napisał książkę i wykładał na Akademii Wojskowej im. Petara Zrinjskiego. Gdy zorientował się, że nowa władza bez większego żalu poświęci go w imię akcesji – zniknął.

Od ponad trzech lat miejsce pobytu generała Gotoviny nie jest znane. Politycy chorwaccy, zarówno starej jak i nowej koalicji rządzącej, zgodnie utrzymują, że generała nie ma w kraju. Jako najbardziej prawdopodobny azyl Gotoviny podaje się Hercegowinę, która dla Chorwatów – podobnie jak Republika Serbska w Bośni dla poszukiwanych Serbów – stanowi swoistą ziemię niczyją, gdzie łatwo się ukryć na lata. Oświadczenia generała pojawiają się sporadycznie – ostatnio w październiku ub.r. Ante Gotovina ogłosił, że zgadza się na przesłuchanie w Zagrzebiu, a jeśli po tym Trybunał podtrzyma swoje zarzuty – generał gotów jest jechać do Hagi. Do przesłuchania jednak nie doszło.

Carla del Ponte, prokurator generalny Trybunału Haskiego, nie ukrywa, że sprawa Gotoviny ma kluczowe znaczenie dla uruchomienia procesu akcesji. Dlatego też kolejni politycy apelują do generała, by się poddał. „Dla dobra własnego i Chorwacji” – podkreślił prezydent Mešić. „Dla dobra kraju” – zaznaczyła del Ponte. O ujawnienie się zaapelował też i Sanader. „Jestem przekonany o jego niewinności” – zaznaczył jednak. – „generałowi zawdzięczamy wyzwolenie”.

Część komentatorów uważa jednak postawę Sanadera wyłącznie za ukłon w stronę elektoratu HDZ. To rząd Sanadera zdążył już w przeciągu ostatniego roku wysłać do Hagi 8 generałów, np. Ivana Cermaka czy Mladena Markacia, którzy w marcu „zgodzili się” stanąc przed haskimi sędziami. Każde ustępstwo rządu Račana byłoby okrzyknięte „zdradą” i obawa przed takim zarzutem najprawdopodobniej doprowadziła do uchwalenia tuż przed wyborami ustawy, nakazującej zapewnienie ochrony prawnej oskarżanym przez Trybunał. Račan nie przejmował się nawet wściekłością, jaką ten akt prawny wywołał w Hadze. Ostatecznie okazało się, że i tak socjaldemokraci przegrali wybory z innych powodów. Decyzje Sanadera z kolei są uwierzytelniane nacjonalistyczną postawą partii. O sprzeczności postaw dnia wczorajszego i dzisiejszego świadczy fakt, że do ubiegłego roku współpraca z Trybunałem Haskim była w retoryce HDZ określana jako „próba kryminalizacji wojny ojczyźnianej” (mimo że to Franjo Tudjman przeforsował w parlamencie ustawę o współpracy z Hagą).

Wersję o „podwójnym dowództwie” podczas odbijania Krajiny w 1995 r. potwierdzałby casus generała Tihomira Blaskicia, jednego z pierwszych podsądnych Trybunału, skazanego na 45 lat więzienia w 1996 r. Dokumenty zaiwerające dowody winy Blaskicia dostarczył Zagrzeb, na generała naciskał osobiście Franjo Tudjman. Dla pewności splądrowano mu mieszkanie i wystawiono za nim list gończy, wykorzystując fakt, że Blaskić wyjechał do Słowenii. Był pierwszym wojskowym postawionym przed chorwackim sądem wojskowym.

Latem generał Blaskić wrócił do domu po wygranej sprawie przed haskim sądem apelacyjnym. Ten sąd zmniejszył wyrok Blaskicia do 9 lat więzienia (niemalże już odsiedzianych) i przychylił się do prośby o przedterminowe zwolnienie. Wygrana była możliwa, znowuż, dzięki dokumentom przesłanym przez Zagrzeb. Blaskić stawił się przed Trybunałem dobrowolnie, by „wykazać niewinność”, przekonany o tym, że po rozprawie zostanie zwolniony. Stało się inaczej – w 2000 r. skazano go za zaplanowanie i dokonanie zbrodni na muzułmańskiej ludności doliny Lašvy w okresie starć między Chorwatami a Muzułmanami (1992-1994). Akt oskarżenia zawierał 19 zarzutów, w tym złowrogiej sławy pacyfikację wioski Ahmici. Sąd apelacyjny wytknął błędy prawnicze w poprzednim postępowaniu i uznał, że w 16 przypadkach zaszła pomyłka, podtrzymał wyłącznie 3 – lżejsze – punkty oskarżenia: nieludzkie traktowanie więźniów, używanie ich jako żywych tarcz oraz zmuszanie do kopania okopów. Jednak nawet te podtrzymane zarzuty mogą się kiedyś okazać przesadzone lub sfabrykowane – Blaskić został odznaczony przez władze Bośni i Hercegowiny orderem Złotej Lilii za humanitarne traktowanie jeńców, nowe dokumenty, które zmieniły stanowisko Trybunału, dowodzą, że Blaskić wręcz starał się chronić cywilną ludność na przejmowanych terenach.

Czy odznaczenie Blaskicia Złotą Lilią było aktem megahipokryzji czy też stał się on kozłem ofiarnym administracji Tudjmana – nieprędko się dowiemy. Pasował do bałkańskiego stereotypu – ambitny, młody – dziś 44-letni – generał, z motywem osobistym (jego ojciec zginął od kuli muzułmańskiego snajpera). Z drugiej jednak strony nie byłby to pierwszy przypadek na Bałkanach, gdy pomimo trwającej wokół zażartej wojny domowej, wojskowy stara się dochować wymogów humanitaryzmu. Generał deklaruje wciąż poparcie dla Trybunału Haskiego, zastrzegając, że chodzi o „ściganie prawdziwych zbrodniarzy”. Czy ma na myśli również swoich wojskowych kolegów, nie wiadomo. Wiadomo jednak, że Blaskić dołączył do chorwackiego panteonu bohaterów – w Zagrzebiu tłum powitał go owacją, w bośniackiej rodzinnej miejscowości Kiseljaka – podobnie.

Z kolei inny chorwacki generał, który został postawiony przed Trybunałem Haskim, również za zbrodnie popełnione w Ahmici, a także podczas odbicia miasta Kupres i operacji Medacka Kieszeń – urodzony w Kosowie Albańczyk Rahim Ademi – miałby zostać wydany w ramach swoistej licytacji. Skoro Serbowie wydali Slobodana Miloševicia, to i Chorwaci muszą przekazać Trybunałowi jakąś „personę”. Stąd Ademi, choć jakoby stawił się przed sędziami dobrowolnie, miał przed sobą jasną perspektywę deportacji. Po prawdzie, do ostatniej chwili władze starały się łagodzić szok generała – przed odlotem do Hagi spotkał się on ze Stipe Mešiciem, a na lotnisku pożegnał go tłumek polityków i wojskowych. W tym przypadku zresztą może jednak ponownie dojść do kompromitacji międzynarodowej sprawiedliwości – materiał dowodowy jest dziurawy, a postępowanie procesowe ciągnie się już od ponad czterech lat i końca nie widać.

Zagrzeb stara się stawiać swoich generałów przed własnymi sądami, zapewniając, że ma na tym polu poparcie Waszyngtonu (tak twierdził przewodniczący parlamentu, Vladimir Šeks, po wizycie w USA). To próba kompromisu między naciskami społeczności międzynarodowej na wymierzenie sprawiedliwości, a presją środowisk nacjonalistycznych, by nie wydawać „obcym” bohaterów narodowych.

Najlepiej widać to na przykładzie generała Mirko Noraca, którego sprawa bulwersowała Chorwację jeszcze nie tak dawno temu. Mirko Norac przed wojną był barmanem, zaś gdy wybuchły walki, wstąpił do wojska i zaczął robić błyskawiczną karierę. W 1995 r., po szeregu „heroicznych” dokonań wojennych, wracał do domu opromieniony już sławą bohatera wojny ojczyźnianej. Administracja Franjo Tudjmana dbała o generałów, z braku innych symbolicznych osiągnięć choćby. Norac piastował generalską szarżę, demonstrując uwielbienie dla XIX-wiecznych paradnych mundurów i białych wierzchowców. Śmierć prezydenta i utrata władzy przez HDZ nie wydawała mu się jednak końcem świata. Gdy nowy rząd zaczął aktywną współpracę z Trybunałem Haskim, wśród weteranów (przypomnijmy, gen. Norac ma dziś 37 lat) zawrzało. Kilku generałów podpisało nie przebierający w słowach list otwarty, w którym dla przykładu rząd Račana określono słowami „zdrajcy ojczyzny”. Prezydent Mešić, który zazwyczaj stara się nie zaogniać sporów z weteranami, nie zwlekał z przeniesieniem sygnatariuszy w stan spoczynku.

Trybunał Haski oskarżył Noraca o zbrodnie przeciw ludzkości i zbrodnie wojenne – przede wszystkim prześladowanie serbskiej ludności w rejonie Medaku w 1993 r. Norac miał świadomość, że czasy się zmieniły i że „podpadł” – gdy w 2001 r. dostał wezwanie do stawienia się przed sądem w Splicie, zdesperowany podjął próbę ukrycia się. Na ulice wyszły manifestacje w jego obronie, drogi w kraju zablokowali protestujący rolnicy (w dużej mierze elektorat HDZ). W końcu stawił się przed sądem, licząc chyba już tylko wyłącznie na wymuszenie łagodnego wyroku przez opinię publiczną.

Jednak chorwacki sąd skazał Noraca na 12 lat więzienia – za zbrodnie w rejonie i w samej miejscowości Gospić, w 1991 r. Operacją tą miał się interesować sam Franjo Tudjman. Noracowi udowodniono zamordowanie co najmniej 42 cywilów, w większości Serbów. Strzelał osobiście i zachęcał swoich ludzi. Przeżyli nieliczni, w tym policjant Milan Levar, który stał się jednym z najważniejszych świadków oskarżenia. Przypłacił to życiem, w 2000 r. zabili go „nieznani sprawcy”.

Norac odbywa wyrok w więzieniu w Rijece, a trzech na czterech Chorwatów w sondażu przeprowadzonym w czerwcu br. uważało go za bohatera narodowego. Pojawił się w Hadze, żeby zapewnić o swojej niewinności. Obiegowa plotka głosi, że tak jak Blaskić, Norac jest kozłem ofiarnym. Jego sprawa służyć miała ukryciu odpowiedzialności kolejnego – nieżyjącego już – generała, Janko Babetki. Babetka miał wśród dowódców pozycję wyjątkową, nazywany był nawet „ojcem niepodległości”. I jego wzywał Trybunał Haski, oskarżając m.in. o stworzenie obozu koncentracyjnego dla Serbów w miejscowości Lera pod Splitem (w ubiegłym roku sympatyzujący z nacjonalistami sędzia ze Splitu uniewinnił 7 strażników z obozu Lera) oraz udział we wspomnianych wyżej czystkach etnicznych w rejonie Gospicia. Jednak Babetko był nie do ruszenia do końca – nawet na jego pogrzeb pofatygowali się premier i wysłannik prezydenta.

Nie będzie chorwackiej Norymbergi, to rzecz pewna. Jednak z każdym tygodniem zachodzą, niewielkie z pozoru zmiany – otwierane są archiwa, pojawiają się nowe fakty, a media coraz śmielej opisują ciemne strony najnowszej historii. Zapewne wiele jeszcze czasu upłynie zanim w Chorwacji stworzona zostanie pierwsza obiektywna wersja wydarzeń, jakie miały miejsce podczas wojen w pierwszej połowie lat 90. Proces pojednania zachodzi szybciej niż weryfikacja narodowych mitów i wypada się cieszyć z tego, że w ogóle ma miejsce, nie zapominając o odpowiedzialności za popełnione czyny. Na wszystko w końcu nadejdzie pora, zaś europejskie aspiracje Zagrzebia wydają się być gwarancją, że perspektywa ta jest realna.

Postnacjonalista proeuropejski

Jednego osiągnięcia już teraz nie można rządowi 51-letniego Ivo Sanadera odmówić – w krótkim czasie przekonał on Brukselę, że HDZ jest dla UE przewidywalnym partnerem do rozmów. Komisarz ds. zagranicznych Chris Patten wręcz oświadczył, że cieszy się, iż w Zagrzebiu powstaje gabinet zorientowany na integrację. Bruksela dała HDZ carte blanche. A przecież jeszcze rok temu nie było to takie pewne.

Proces przekształcania HDZ w „tradycyjną europejską umiarkowaną chadecję” trwał od kilku lat. Jeszcze u schyłku rządów Franjo Tudjmana w partii wykształciły się trzy frakcje – grupa „twardogłowych” doradców prezydenta, ekipa starych weteranów skupiająca się wokół wiceprzewodniczącego partii, a dzisiejszego przewodniczącego parlamentu Vladimira Šeksa oraz reformatorzy, którym przewodził ówczesny minister spraw zagranicznych Mate Granić. Frakcje te zawarły tymczasowy wyborczy sojusz przed wyborami w 2000 r. Po przegranej najpierw Mate Graniciowi, a po nim Ivo Sanaderowi (wcześniej m.in. wiceministrowi w resorcie Granicia) udało się narzucić partii reformatorski punkt widzenia. O udanej transformacji będzie można mówić jednak dopiero wtedy, gdy w mediach zamiast określenia „nacjonaliści”, zacznie się mówić o HDZ – „konserwatyści”.

Gdy w grudniu 2003 r. Ivo Sanader sformował gabinet, okazało się, że jego rząd poprą chorwaccy Serbowie z partii SDSS (zwycięska partia obiecała im zwrot do końca 2004 r. całego mienia należącego przed wojną do serbskich właścicieli, nawet jeżeli będzie wiązać się z przeniesieniem zajmujących je bośniackich Chorwatów). Politycy SDSS odmówili ministerialnej teki, ale zajmują stanowiska w administracji, podobnie jak członkowie innych koalicyjnych partii. „Byłoby błędem, gdybyśmy pozostawali w opozycji do każdego rządu” – głosiło oświadczenie SDSS. W kampanii nie powracała też, formułowana przez HDZ we wcześniejszych latach kwestia rewizji granicy z Bośnią i Hercegowiną. To musiało rozproszyć większość obaw Brukseli. Podtrzymane zostały wszystkie priorytety polityki poprzedniego gabinetu – zwłaszcza wola wstąpienia do UE i NATO, rozwiązanie spornych kwestii w kontaktach z sąsiadami i podwyższenie standardów życia obywateli republiki. Nowy premier szedł też do wyborów z zestawem haseł, które zawsze są miłe wyborcy – obniżka podatków (rzeczywiście, VAT zmniejszył z 22 do 20 proc. już na pierwszym posiedzeniu rządu), walka z korupcją, usprawnienie sądownictwa, a dla weteranów „wojny ojczyźnianej” przywileje i podwyżka rent.

Premier może dziś liczyć na 66 głosów deputowanych HDZ oraz grupę koalicjantów, zapewniającą większość w 152-osobowym parlamencie. Wraz z koalicyjną „drobnicą” można mówić o ok. 90 głosach, w tym 3 deputowanych SDSS. Spore znaczenie mają w Chorwacji głosy diaspory (w zależności od frekwencji diaspora wybiera do 14 deputowanych, zazwyczaj z kręgów nacjonalistycznych, w ostatnich latach coraz częściej – ultranacjonalistycznych). 8 mandatów tradycyjnie jest przeznaczonych dla mniejszości.

Krytycy zarzucają Sanaderowi, że nigdy nie odciął się od Franjo Tudjmana. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że odcina się on od polityki twórcy HDZ każdego dnia i niemal każdym gestem. Jawne potępienie polityki Tudjmana byłoby odcięciem się od elektoratu HDZ i skazaniem zreformowanej partii na niebyt polityczny (choć może nas czekać jeszcze wiele niespodzianek). Inna sprawa, że zreformowani liderzy partii to jedno, a „niereformowalni” działacze średniego szczebla – to drugie. Zarzuty formułuje się nawet wobec gabinetu Sanadera, gdzie znalazło się wielu dawnych dygnitarzy bliskich sercu pierwszego prezydenta republiki – choćby wicepremierzy – Jadranka Kosor i Andrija Hebrang – czy obecny minister spraw zagranicznych Momir Zuzul, który za czasów Tudjmana pełnił funkcję ambasadora Chorwacji w USA.

Porażka koalicji socjaldemokratów i 6 niewielkich partii nie była niespodzianką, choć przewidywano, że będzie nieco mniejsza niż ostateczny wynik listopadowej elekcji. Ba, do ostatniej chwili część analityków przekonywała, że HDZ pewnie zdobędzie większą ilość miejsc w parlamencie, ale gabinet i tak sformują socjaldemokraci wraz z kilkoma mniejszymi partiami – ludowcami, liberałami, partiami regionalnymi. Stało się inaczej, ze względu na zaniedbanie przez SDP walki wyborczej. „Niezdecydowaniem i niezbornością” nazwał postawę Račana prezydent Mešić. Niesprawiedliwie, prędzej możnaby mówić o „osiadaniu na laurach”. Socjaldemokratyczny premier uważał, że zarówno sukces w wyborach cztery lata wcześniej, jak i niezaprzeczalne osiągnięcia jego rządu (choćby stały wzrost gospodarczy na poziomie 5%, PKB na poziomie 5,8 tys. dolarów per capita, zbicie inflacji do 2-3%, bliska perspektywa wejścia do NATO i UE) mówią same za siebie, najważniejsze hasła wyborcze kampanii 2000 roku zostały spełnione. Nie pomogły wizyty Romano Prodiego, Guentera Verheugena czy Gerhardta Schroedera w czasie kampanii. Zawiodło public relations – sondaże ujawniały, że rządy Račana były postrzegane jako kunktatorskie, zaś sam premier – jako polityk ulegający żądaniom ulicy. Nie bez znaczenia były wielokrotnie powtarzane przez polityków HDZ określenia rządu: zdradziecki, nieskuteczny, antychorwacki.

Przy czym wszyscy komentatorzy podkreślają, że HDZ nie zawdzięcza zwycięstwa nacjonalistycznej retoryce. O sukcesie Sanadera zadecydowało rozczarowanie polityką Račana i społecznymi kosztami przeprowadzonych przez niego reform (cięcia w sferze socjalnej), wysokimi podatkami, cenami, nadal wysokim bezrobociem i korupcją. Ivica Račan naraził się też armii – nie tylko z uwagi na współpracę z Hagą, jego rząd odesłał do cywila 42 proc. oficerów w ramach redukcji sił zbrojnych. Wszystko to miało wpływ na ostateczny wynik wyborów. Do urn pofatygowało się dwóch na trzech uprawnionych do głosowania Chorwatów, co uchodzi w tym kraju za dosyć niską frekwencję (najniższą od 1991 r., by być precyzyjnym). Co piąty niemal do ostatniej chwili nie wiedział, na kogo zagłosuje – inna sprawa, że do wyboru miał 55 partii. Wysoką frekwencję z kolei odnotowano wśród chorwackich Serbów.

W efekcie SDP Račana wraz z koalicyjnymi partiami nie osiągnęła nawet liczby miejsc dorównującej samej HDZ. Centrowe partie, które od lat stanowiły swoisty języczek u wagi, tym razem poniosły miażdżącą klęskę. Od socjaldemokratów wciąż odwracają się socjalliberałowie z HSLS, którzy wyszli z koalicji z SDP w lipcu 2002 r., gdy Ivica Račan podjął decyzję o wydaniu Trybunałowi Haskiemu Rashima Ademiego i Ante Gotoviny. Zresztą HSLS w tych wyborach poległa – do parlamentu dostało się zaledwie 2 polityków tej partii, podczas gdy w poprzednich latach w parlamencie zasiadało nawet ponad dwudziestu jej przedstawicieli. Bliżej HDZ jest episkopat chorwacki, choć nie sformułował żadnych wskazówek dla wiernych. Nieformalnym zapleczem HDZ pozostaje Chorwacka Partia Prawa (HSP), założona przez ultranacjonalistę Dobroslava Paragę (zasłynęła z własnych paramilitarnych formacji HOS, które wzięły niezbyt chwalebny udział w zmaganiach wojennych). HSP budzi w Brukseli wyłącznie negatywne konotacje, nie bez echa przechodzą tu żądania odzyskania „historycznie chorwackich” terytoriów („aż po Drinę”, zwykło się mówić w tych kręgach – Drina to rzeka na granicy Bośni i Serbii). Sanader zaznaczył, że jest „świadom międzynarodowego wizerunku HSP”, niemniej jednak partia ta „reformuje retorykę”. Do rządu nie weszła, pozostaje w tle, obecnie uciekają do niej twardogłowi z HDZ.

Ostatecznie sformowany gabinet mniejszościowy pozyskał poparcie jednej z partii ludowych, liberałów, partii emerytów i partii mniejszościowych. W odwodzie – choćby poprzez wstrzymywanie się od głosu – pozostaje HSP. Sanader stworzył delikatną i niestabilną całość, więc wielu komentatorów wróży mu trudne czasy, gdzie do każdej trudniejszej decyzji trzeba będzie przekonywać dziesiątki lilipucich ugrupowań, przekonanych na dodatek o własnej pozycji.

Demony przeszłości, nadzieja na przyszłość

Wiele zależy od tego czy obecny rząd będzie potrafił skutecznie zmienić skojarzenia, wiążące się z Chorwacją, a popularne w europejskich elitach politycznych. Nie chodzi nawet o przeciętnych Europejczyków, gdyż ci skłonni są na hasło Chorwacja odpowiedzieć „plaże, czyste”. Gorzej, że dekada rządów Tudjmana ugruntowała przekonanie o kryptofaszyzmie polityków nacjonalistycznych. W latach 90. chorwaccy oficjele komentowali to krótko, zarzuty o faszyzowanie państwa były „serbską reakcją na Dayton”, „próbą przekonania Zachodu, że wspiera państwo faszystów i konfederację fundamentalistów islamskich z nazistami [to w odniesieniu do Bośni i Hercegowiny]”.

Zarzuty te nie były jednak do końca bezzasadne. Część elit intelektualnych Chorwacji już wówczas protestowała przeciwko wprowadzaniu do życia publicznego dygnitarzy Niezależnego Państwa Chorwatów (NDH – autonomicznego państwa chorwackiego, wspierającego III Rzeszę). NDH budzi w świecie i, co może nawet ważniejsze, wśród narodów byłej Jugosławii jednoznacznie złe skojarzenia – to w obozach koncentracyjnych NDH uśmiercono tysiące Żydów, Serbów, Romów i innych „wrogich” obywateli przedwojennej Jugosławii. Władze próbowały też umniejszać skalę zbrodni, jakich dokonano podczas II wojny światowej – np. liczbę ofiar największego obozu, w Jasenovacu, oficjalnie ograniczano do 20 tys., podczas gdy od lat wszystkie źródła sugerują bilans co najmniej dziesięć razy wyższy. Franjo Tudjman, paradoksalnie niegdysiejszy towarzysz broni w antyfaszystowskiej partyzantce komunistycznej Tity, przyczynił się w znacznym stopniu do restytucji ustaszowskich symboli i wprowadzenia na salony spadkobierców tradycji NDH. W swojej książce „Horror wojny” Tudjman zarazem podkreśla, że w czasach komunistycznej Jugosławii ustaszowskiej przeszłości Chorwacji używano jako pretekstu do tłumienia niepodległościowych aspiracji Zagrzebia – oraz że właśnie Chorwaci stworzyli jeden z najsilniejszych ruchów oporu przeciw nazistom (to już lekka przesada, najbliższy byłby tu chyba casus Ukrainy – III Rzesza stworzyła Chorwatom szansę na własne państwo, więc większość zaakceptowała taki sojusz). Jednocześnie mitologię partyzanckich bitew pod wodzą Tity zastąpiono martyrologią rzezi w austriackim Bleiburgu, gdzie uciekających ustaszy dopadli partyzanci, urządzając im tam brutalny pogrom.

Otwarcie do NDH nawiązywała wspomniana wyżej Chorwacka Partia Prawa, której przewodził już Ante Djapić i jej „odprysk” – HSP 1861, którego liderem pozostawał Dobroslav Paraga. Ubrani na czarno młodzieńcy, pozdrawiający się charakterystycznym gestem pojawiali się na wiecach obu partii. HSP i HDZ w latach 90. podkreślały ciągłość państwową z NDH.

Co gorsza, z otwartymi rękami witano dygnitarzy NDH, co do których nie było wątpliwości, iż mają krew na rękach. Ci nawet nie okazywali skruchy. „Żałuję, że to nie zostało dokończone” – zwierzył się Dinko Šakić, były komendant obozu w Jasenovacu, witany hucznie po powrocie do ojczyzny. Co prawda, akurat Dinko Šakić został ściągnięty z Argentyny pod presją środowisk żydowskich, a w 1999 r. dostał wyrok 20 lat więzienia za zbrodnie popełnione podczas II wojny światowej, lecz wielu innych ustaszy brylowało wówczas na salonach politycznych. W Chorwacji pojawił się jako przedstawiciel Ruchu Wyzwolenia Chorwacji m.in. Sreczko Pszenicznik, szwagier osławionego Poglavnika, czyli Ante Pavelicia – komendanta ustaszy słynącego z okrucieństw. Pojawił się i sam Poglavnik, tym razem pod postacią restauratora, Zvonimira Trušicia, żądającego od członków swojej organizacji Niezależnych Chorwackich Wolontariuszy (nieprzypadkowo skrót tej nazwy brzmi NDH), by nazywać tym przydomkiem. Do polityki wszedł Miro Baresić, działacz powojennego ruchu ustaszowskiego, zabójca jugosłowiańskiego ambasadora w Szwecji. Pojawiły się lokale nawiązujące w nazwach lub symbolice do ustaszy. Od 1995 r. w Chorwacji ukazywało się pismo „Niezależne Państwo Chorwatów”, organ ustaszowskiej emigracji, wydawany od 1956 r. na Zachodzie. Aktywność spadkobierców Niezależnego Państwa Chorwatów została ukrócona dopiero po dojściu do władzy Ivicy Račana i jego socjaldemokratów. To Stipe Mešić jako pierwszy chorwacki polityk został zaproszony do Izraela.

Retoryka i symbolika nacjonalistyczna w najgorszym wydaniu nie mogła jednak przesłonić dramatycznej sytuacji, w jakiej znajdowało się całe państwo. Rząd kontrolował większość mediów, a nieliczne niezależne – jak satyryczne pismo „Feral Tribune” – były ustawicznie szykanowane. W 1998 r. 100-tysięczna armia urzędników nie dostawała pensji. Co piąty Chorwat był bezrobotny, a co czwarty wegetował na minimalnej rencie, zimą wręcz wyłączano ogrzewanie w domach, by zaoszczędzić kilka kun. Tych, którzy pracowali lub zakładali własne firmy, bezlitośnie ścigał fiskus. Dla kontrastu przedstawiciele władzy kłuli w oczy ekskluzywnym stylem życia. Rodzina Tudjmana brała aktywny udział w rozparcelowaniu państwa – jego syn Miroslav był szefem służb specjalnych, córka Nevenka w 2000 r. stanęła przed sądem za „wyprzedaż wpływów” ojca, krótko mówiąc – łapówkarstwo, stwierdzone przy podpisywaniu kontraktów m.in. z Alcatelem, Telecomem i Ericssonem.

Gospodarka również była w złym stanie. PKB niepodległej Chorwacji nie przekraczał pułapu 70 proc. PKB osiąganego jako republika składowa Jugosławii. Decydowała o tym ideologia i konieczne wydatki – ideologia nie pozwalała handlować z innymi postjugosłowiańskimi republikami, zaś wydatki wiązały się z odbudową spustoszonych regionów kraju. Prywatyzacja polegała na sprzedawaniu państwowych przedsiębiorstw wskazanym przez rządzącą partię biznesmenom, którzy nie potrafili ich poprowadzić, za to zdążyli ich kosztem zbudować prywatne fortuny. Wyrazistym przykładem byli choćby Miroslav Kutle, który w szybkim tempie doprowadził do upadku Dubrovacka Banka, a wkrótce gazety „Slobodna Dalmacja” – wcześniej dosyć prężnych podmiotów oraz Anton Novalić, szef Novalić Holding oskarżony po klęsce HDZ o defraudację, bagatela, 6 milionów dolarów. Silnie zaznaczał się wpływ Chorwatów hercegowińskich, nazywanych „mafią”, którzy przeforsowali bezcłowy handel z Hercegowiną, skąd towary przemycano do kolejnych republik po niezwykle konkurencyjnych cenach – wszystko niemal jawnie.

Nie było mowy o integracji z UE, uczestnictwie w „Partnerstwie dla Pokoju” czy korzystaniu z jakichkolwiek funduszy pomocowych. Poparcie dla interwencji w Kosowie czy obietnice zmiany ordynacji wyborczej nie wywarły w Europie i USA żadnego wrażenia. Franjo Tudjman, traktowany już wówczas na Zachodzie niemal jak persona non grata, ratunku szukał w Watykanie. Na jego prośbę papież zaapelował o pomoc dla Chorwacji. Do ostatnich chwil prezydent próbował wyprowadzić kraj z izolacji poprzez pośrednictwo papieża. Gdy w listopadzie Tudjman znalazł się w szpitalu w stanie śmierci klinicznej, opozycja musiała odetchnąć z ulgą. Co prawda do ostatniej chwili HDZ chciała dokonać mało subtelnej manipulacji, próbując przeforsować termin wyborów parlamentarnych na 22 grudnia – tuż przed świętami, by wykorzystać niską frekwencję i dyscyplinę elektoratu nacjonalistów – lecz z uwagi na nowelizację konstytucji, jaka miała miejsce tuż przed tymi wydarzeniami, oraz stan prezydenta, uznanego „czasowo” za niezdolnego do pełnienia obowiązków, termin wypadł 3 stycznia 2000 r.

Dalszy ciąg znamy. Na pogrzeb Tudjmana przybyły tłumy lecz przy urnach głosowano już na jego politycznych adwersarzy. Określano tę elekcję jako wybór wizerunku Chorwacji, analogiczny do wyborów z 1990 r. Wygrały partie opozycyjne zebrane w 2 blokach wyborczych. Wśród nich najważniejsze – SDP i HSLS (zebrały razem 38,4 proc. głosów) – stworzyły koalicję, otaczając się grupą mniejszych ugrupowań. Ivica Račan, wcześniej znany światu raczej jako ostatni przywódca partii komunistycznej w jugosłowiańskiej republice Chorwacji, objął stanowisko premiera. Program, który ogłosił nowy rząd zaczynał się od żądania ograniczenia prerogatyw prezydenta (co też po kilku miesiącach, przy poparciu Stipe Mešicia, zostało przeforsowane), przez obniżenie wydatków, podatków, przyciągnięcie inwestorów po walkę z bezrobociem. To ostatnie zresztą niezbyt się Račanowi udało – po czterech latach jego rządów bezrobocie spadło minimalnie – do 19,1 proc. (w porównaniu do 20 proc. z czasów Tudjmana), a nawet uwzględniając pracę „na czarno” można mówić o 13 proc. bezrobotnych. Ale inne problemy – jak choćby monstrualny dług wewnętrzny wielkości 10 miliardów dolarów – zostały przynajmniej w dużej mierze rozwiązane. Eksport, w czasach Franjo Tudjmana bliski zeru, wynosi dziś ok. 6,5 mld dolarów – choć nadal nie jest to nawet połowa importu (14 mld dolarów). Według rządowego planu zainicjowanego przez socjaldemokratów, do 2010 r. w Chorwacji ma powstać 450 km autostrad. Jednym z pierwszych posunięć nowej władzy było sporządzenie listy 200 najbogatszych rodzin w kraju i weryfikacja dochodów. Zachód, który jednoznacznie postawił na Račana, został też uspokojony oświadczeniem o respektowaniu suwerenności Bośni i Hercegowiny. Wkrótce obcięto też dofinansowywanie chorwackich oddziałów w BiH. Kościół chorwacki nieoficjalnie również wyrażał zadowolenie.

Wkrótce później, w lutym 2000 r., odbyły się wybory prezydenckie. Liderami rankingów byli Mate Granić (wspomniany wyżej reformator HDZ) i Dražen Budiša, lider HSLS. W kampanii po raz pierwszy świat usłyszał z ust lidera HDZ zaproszenie do powrotu uchodźców. Paradoksalnie, w wyborach prezydenckich to Granić był na Zachodzie postrzegany lepiej – Budiša, były dysydent, miał opinię „utajonego ksenofoba”. Nieliczni zauważyli, że do wyborów stanął również Stipe Mešić, ostatni przewodniczący kolegialnej Prezydencji Federacyjnej Republiki Jugosławii. Tylko analitycy podkreślali, że to „czarny koń” tych wyborów, polityk cieszący się w swej ojczyźnie olbrzymim uznaniem (pomimo że nacjonaliści określają go jako „przefarbowanego Serba” i podkreślają serbskie pochodzenie jego żony). Mešić zdystansował obu kontrkandydatów. Tandem Račan-Mešić, mimo sporów, szybko wyprowadził Chorwację na prostą. Ivo Sanader musi teraz udowodnić, że w warunkach pełnej demokracji radzi sobie nie gorzej niż poprzednik.

Błyskawiczny postęp, jaki dokonał się w Chorwacji oraz w sferze jej międzynarodowego wizerunku, ów awans do grupy najbardziej perspektywicznych krajów kandydackich UE, był oczywiście możliwy dzięki kredytowi zaufania udzielonemu socjaldemokratom Ivicy Račana i osobiście Stipe Mešiciowi przez społeczność międzynarodową. Obaj politycy wykorzystali tę szansę. Niewielkie zmiany, jakie nastąpiły w standardzie życia przeciętnego Chorwata, doprowadziły co prawda do klęski wyborczej SDP lecz pewne jest, że Republice uda się prędzej i sprawniej wyjść z dołka dzięki pomocy międzynarodowej niż w warunkach izolacji. Ivo Sanader, jak się wydaje, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Obecny premier ma dosyć dobre warunki działania – przejęcie głównych kierunków polityki od poprzedników gwarantuje ich niewielki opór, zaś władza nad nacjonalistycznym zapleczem gwarantuje kontrolę najgłośniejszych oponentów. Powrót HDZ do władzy również nie jest tragedią – na całych niemal Bałkanach: w Serbii, Bośni i Hercegowinie czy Macedonii doszły już do władzy partie nacjonalistyczne, niegdyś kierowane przez polityków, którzy doprowadzili do krwawego podziału Federacyjnej Republiki Jugosławii. Wszystkie jednak dbają o to, by nie nakręcać spirali przemocy i resentymentów. Być może więc skłócone nie tak dawno narody spotkają się ponownie w Unii Europejskiej. Droga to być może długa, ale warto.

Powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie "Puls Świata" (nr 9, listopad 2004), zob. www.puls-swiata.subnet.pl; pismo można nabyć w salonach EMPIK-u i RUCH-u w całym kraju (TU sprawdzisz, gdzie można kupić "PŚ" w Twojej miejscowości).

Tekst "Chorwacja Express" jako częścią szerszego cyklu "Pulsu Świata" zatytułowanego "MOST NA WSCHÓD" - powstaje on przy współpracy Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej. W Portalu Spraw Zagranicznych artykuł "Chorwacja Express" jest publikowany dzięki uprzejmości autora tekstu - Marisza Janika z "Pulsu Świata" /pima/.

Artykuł jest wyrazem poglądów autora. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za publikowany materiał.