Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Dariusz Kałan: Bałkańska droga do zatracenia


31 sierpień 2010
A A A

Do debaty o osiągnięciach i przyszłości polskiej aktywności na Wschodzie włączył się Aleksander Kaczorowski. „Jeśli chcemy stać się regionalnym liderem, powinniśmy zapomnieć o mrzonkach polityki wschodniej i skupić się na Bałkanach” – powiada.

Spośród wszystkich głosów komentujących działania Polski na przestrzeni postsowieckiej, które wybrzmiały w ostatnim czasie, głos pana Kaczorowskiego jest najbardziej radykalny. Swoją tezę autor próbuje oprzeć na kilku - wydawałoby się - racjonalnych argumentach.

Przytoczmy dwa najbardziej generalne. Po pierwsze: Ukraina przestała być strategicznym punktem zainteresowania UE i USA, które nie mają ani siły ani chęci, aby rywalizować o nią z Rosją. Jej miejsce w geopolitycznej agendzie zajęły za to Bałkany, przedstawiane jako droga do Turcji, która prędzej czy później wejdzie do UE. „Europa i Turcja potrzebują się nawzajem – i wiedzą o tym wszyscy, nawet kanclerz Niemiec i prezydent Francji, choć publicznie mówią co innego” – czytamy. Drugi argument jest taki, że wszystkie te kraje muszą mieć wiarygodnego adwokata, broniącego ich europejskich aspiracji. A „Polska nadaje się jak nikt inny do odegrania tej historycznej roli”, bo z jednej strony w jej bilateralnych relacjach nie ciągnie się żaden bagaż nieprzyjemnych epizodów z przeszłości, a z drugiej już raz dowiodła swoich organizacyjnych zdolności, udanie przeprowadzając u siebie transformację po 1989 roku. 

Pan Kaczorowski twierdzi, że zmiana wektora w polityce zagranicznej spotka się z entuzjastycznym odzewem Polaków. I na dowód przytacza badania Eurobarometru sprzed dwu lat. Wedle owych badań poziom akceptacji dla integracji UE z krajami bałkańskimi jest u nas znacznie większy niż w innych krajach Unii: za przystąpieniem Chorwacji jest aż 68% Polaków, nieco mniej popiera europejskie ambicje Albanii (48%) i Kosowa (44%). Słupki byłyby jeszcze wyższe, gdyby – dowodzi pan Kaczorowski – rodacy lepiej poznali owe kraje. „Polacy masowo odwiedzają wyłącznie Chorwację (niemal 420 tys. turystów w 2008 roku). Dla porównania, Czechów jest tam każdego lata okrągły milion, co oznacza, że w tym kraju spędza wakacje co dziesiąty Czech” – pisze z zazdrością. Teza generalna tych wywodów jest taka, że gdyby celem wakacyjnych peregrynacji Polaków bywała także, dajmy na to Albania, Czarnogóra albo Macedonia, to stopień poparcia dla idei rozszerzenia południowego w naszym kraju jeszcze bardziej by wzrósł. Czy z powodu czystości tamtejszych plaż, atrakcyjności zabytków, urody mieszkańców, bogatej infrastruktury czy sprawnej administracji – tego autor nie ujawnia. Trzymając się tej logiki: ci, którym na sercu leży polityka wschodnia, zamiast wyciągać z przykurzonych półek bibliotecznych starego Giedroycia, winni raczej zachęcać do plażowania na piaskach krymskich lub do wycieczek po urokliwych uliczkach Lwowa.  

* 

Pan Kaczorowski, który o Bałkanach pisze ze znawstwem i pasją, w swoich wywodach o polityce wschodniej zbyt łatwo daje upust myśleniu w stylu politycznego manicheizmu. Tytuł artykułu – Bałkany zamiast Ukrainy – traktuje dosłownie. „Należy powiedzieć Ukraińcom, że strategiczne partnerstwo naszych państw jest możliwe w przyszłości, gdy większość Ukraińców naprawdę zapragnie stać się częścią Zachodu”.  

Niebezpieczeństwo tego spostrzeżenia polega na tym, że wymazanie wektora wschodniego z agendy naszej działalności zagranicznej oznaczałoby, że Polska stałaby się bodaj jedynym krajem w Europie, który samodzielnie wycofał się z polityki na terenach swoich historycznych, politycznych i ekonomicznych zainteresowań. Co więcej, taka idea uderzyłaby w naszą pozycję w UE. Polska, która za cel priorytetowy uznałaby wciągnięcie Bałkanów do Wspólnoty, zrezygnowałaby tym samym z europejskich narzędzi współpracy z Ukrainą i Rosją. Postawiłaby na szali własną wiarygodność, bo wiele z nich (jak Partnerstwo Wschodnie) sama kształtowała, a w zamian nie otrzymałaby pewności, że w kwestii bałkańskiej będzie głównym rozgrywającym. 

Wątpliwości innego rodzaju wzbudza stwierdzenie, że tajemnicza „większość Ukraińców” nie ma obecnie ochoty na zbliżenie z Zachodem i zamiast tego woli „wiązać się śmiertelnym uściskiem z Rosją”. Manicheizm pana Kaczorowskiego przejawia się również z jednej strony w kreśleniu fałszywej alternatywy „albo Zachód albo Rosja” (co w tym samym numerze „Europy” demaskuje Jarosław Hrycak), z drugiej zaś w karykaturalnym odczytywaniu pragnień Ukraińców. Nie sądzę, aby w swoich tęsknotach za stabilną demokracją, swobodnym podróżowaniem i bezpieczeństwem materialnym, czyli wszystkim tym, z czym kojarzy się dziś idea Zachodu, znacząco odstawali od Albańczyków lub Serbów. 

* 

Rozważania pana Kaczorowskiego traktować można – i należy – jako bardziej ogólny obraz naszej obecności na arenie międzynarodowej. Polska z jego opisu to kraj, który utracił możliwość proponowania własnych rozwiązań wewnątrz UE, zadowolony z podporządkowania się „średniej unijnej”; kraj, którego aktywność zredukowana została do wyczekiwania na korzystną koniunkturę. I – paradoksalnie – państwo zbyt słabe, aby przeciwdziałać zbliżeniu ukraińsko-rosyjskiemu, ale wystarczająco silne, aby odgrywać rolę adwokata Chorwacji, Serbii, Bośni i Hercegowiny, Macedonii, Albanii, Czarnogóry oraz Kosowa, czyli siedmiu krajów z którymi łączna wymiana handlowa jest mniejsza niż z Łotwą. Polska, powiada Aleksander Kaczorowski, powinna wywrócić do góry nogami obowiązującą od lat dwudziestu doktrynę polityki zagranicznej po to, aby sprzęgnąć się z partnerami, z którymi nie ma żadnych więzów historycznych i ekonomicznych (nie licząc plażowiczów w Chorwacji), o trudnościach natury geograficznej nie wspominając. Także po to, aby w procesie ich integracji z UE być rzecznikiem drugo- albo nawet trzeciorzędnym; nie ma bowiem żadnego racjonalnego powodu, dla którego Bałkany miałyby rezygnować z wsparcia Niemców lub Czechów, z którymi (jak w przypadku Chorwatów) łączy ich przynajmniej wspólna przeszłość w monarchii habsburskiej. Wizję aktywności międzynarodowej Polski, jaka wyłania się z tego tekstu, można streścić: płynąć, nieważne, że na końcu, byle z głównym nurtem.

Pocieszające może być to, że, chociaż pan Kaczorowski podważa sens dotychczasowej doktryny wschodniej, to nie odcina się od jej historycznych korzeni. Paweł Kowal i minister Sikorski, którzy spierali się niedawno o to, czy ważniejsze w polityce zagranicznej jest dziedzictwo Piastów czy Jagiellonów, zyskali cennego partnera do tej pouczającej debaty. Powiada on o Bałkanach: „to jedyny kierunek, gdzie możemy wystąpić w roli, w której spełnialiśmy się w czasach I Rzeczypospolitej – państwa niosącego postęp, stabilizację i dobrobyt”. Mylił się ten, kto sądził, że autorowi chodzi tylko o interes gospodarczy albo wzmocnienie polskiej pozycji wewnątrz UE. Jak się okazuje stoi za tym coś więcej – polska misja cywilizacyjna, która przez zacofane, niestabilne i biedne ludy bałkańskie powinna zostać przyjęta z otwartymi ramionami; wszak Polska cieszy się tam „opinią silnego państwa, które najlepiej poradziło sobie z wyzwaniami transformacji ekonomiczno-ustrojowej po 1989 roku”. Skoro dała radę problemom własnej transformacji, sprosta także niełatwym wymaganiom bałkańskiego kotła. 

* 

Nie ma wątpliwości, że Polska powinna aktywnie wspierać europejskie ambicje państw bałkańskich, a kiedy dojdzie do podpisania stosownych dokumentów życzliwie przyjąć je w rodzinie UE, tak jak przed trzema laty przyjęła Bułgarię i Rumunię. Także wektor turecki, jeden z kluczowych we współczesnej polityce globalnej, nie może być przez nas lekceważony. Jednak stawianie alternatywy „albo Bałkany albo Ukraina” jest wyrazem co najmniej politycznej i intelektualnej nieodpowiedzialności.  

Czy z marzeniem o samodzielnej polityce wschodniej rzeczywiście trzeba się żegnać? Wbrew temu co sugeruje pan Kaczorowski – niekoniecznie. Z Ukrainą należy rozmawiać, nawet jeśli nie jesteśmy w pełni zadowoleni z jej politycznych wyborów. Podobnie należy rozmawiać z Rosją, nawet jeśli droga, którą wybiera, nie jest naszą drogą. U progu drugiej dekady XXI wieku stanęliśmy przed dylematem, którego rozwiązanie wpłynie na skuteczność naszej polityki zagranicznej w kolejnych latach: czy powinniśmy zburzyć podstawowy dotąd aksjomat tej polityki (do takich należała polityka wschodnia) i rozpłynąć się w unijnej poprawności, czy też należy jedynie dokonać rewizji metod jej prowadzenia. Dzisiaj program realistyczny nie zakłada rezygnacji, ale współpracę wokół krajów zza naszej wschodniej granicy z Niemcami i Grupą Wyszehradzką, wzmacnianie Partnerstwa Wschodniego, a także uporczywe podtrzymywanie dobrych relacji bilateralnych. Tymczasem odpowiedzią pana Kaczorowskiego na pytanie o sens polityki wschodniej jest bezradne rozłożenie rąk i stwierdzenie, że przecież „Europa wciąż jeszcze nie wierzy, że państwa te naprawdę istnieją (i przetrwają)”. Owa Europa to przecież także Polska. Czy więc w naszym interesie leży bardziej przetrwanie Białorusi i Ukrainy czy akcesja Macedonii do UE? 

Tekst jest polemiką z artykułem Aleksandra Kaczorowskiego Bałkany zamiast Ukrainy ("Europa", dodatek do "Newsweeka", nr 8/2010).